Skocz do zawartości
Forum

Nie radzę sobie


Gość Kaa.

Rekomendowane odpowiedzi

Zastanawiam się czy w ogóle ktoś to przeczyta... Ale myślę że nawet samo napisanie tego tutaj będzie jakaś formą "ulgi"? Chyba tak. 

Od dłuższego czasu nie radzę sobie ze swoimi uczuciami. Ktoś mógłby o sobie powiedzieć że jest kłębkiem nerwów, ja jestem kłębkiem żalu, smutku, złości, poczucia winy, lęku ... I coś by się tam jeszcze znalazło. Jestem z rodziny, w której wszyscy o siebie nawzajem dbali, rodzice ciężko pracowali i dalej pracują żebyśmy "mieli wszystko". Bardzo to doceniam i kocham moich rodziców. Natomiast przez ich kłótnie, które często były dla mnie porannym budzikiem, przez to że nie było mówienia kocham Cię, bo to zbyt osobiste, przez brak przytulania, przez to, że twoj sukces to wina dobrego splotu okoliczności, a sukces brata to wynik niesamowitego talentu, przez bezradność, która pojawiała się w każdym momencie kiedy Ojciec krzyczał ... Przez każde zgaszenie, kiedy rozemocjonowana przychodziłam opowiedzieć historię ze szkoły i słyszałam "nie potrafisz powiedzieć normalnie żebym usłyszał tylko zawsze mówisz tak że nie wiem o co ci chodzi"... Coś się we mnie zmieniło. Te emocje z dzieciństwa, kiedy jakiś dorosły z groźna twarzą krzyczy, wręcz wydziera się w furii a Ty boisz się, nie rozumiesz co się dzieje... Jesteś przecież tylko kilkuletnią dziewczynką, co takiego złego zrobiłaś? To zbudowało we mnie pewne reakcje i przekonania, które zostały do dzisiaj... A potem dalsza część historii:

Jakieś 6 lat temu byłam w związku, który był dzikim rollercoasterem. Raz byłam księżniczką, raz popychadłem. Żeby było dobrze często robiłam rzeczy wbrew sobie, co dodatkowo budowało we mnie poczucie wstydu, niskiej wartości i złości na samą siebie. W pewnym momencie granica, którą on ciągle przesuwał sprawdzając, na ile jestem w stanie wytrzymać w imię naszej miłości, została przekroczona - ku jego zaskoczeniu zerwałam kontakt i stwierdziłam że to nie jest chwilowy odpał i będzie tak jak kiedyś. Zrozumiałam właściwie że mam doczynienia z osobą z narcystycznym zaburzeniem osobowości i to będzie moja codzienność. Mimo że kochałam, wiem, że byłabym extremalnie nieszczęśliwa (ktoś, kto był albo jest w takim związku rozumie dlaczego napisałam extremalnie). Po rozstaniu było ciężko, ale wręcz ucinałam wszelkie negatywne myśli. Zaangażowałam się w inne rzeczy, studiowałam, brałam udział w wolontariacie, miałam mnóstwo wspaniałych przyjaciół przy sobie. Bywały dni, że zmuszałam się do spania w ciągu dnia żeby nie myśleć za dużo. Zostawiałam smutek, żal i poczucie winy w domu (mieszkałam sama więc mogłam godzinami płakać i nikt tego nie wiedział, co było mi bardzo na rękę) i wychodziłam jako przebojowy i uśmiechnięty człowiek. Każdy kto przeżył coś takiego wie, że to wręcz wyczerpujące, fizyczne wypompowanie. Wracasz po takie walce uśmiech kontra Twoje myśli i jesteś jak po 10 godzinnej wycieczce w góry.

Z dnia na dzień myśli było coraz mniej, kontrolę przejmował rozum, który z każdą chwilą coraz mocniej budował we mnie przekonanie:" Jak dobrze że uciekłaś... Masz już to za sobą". 

Myślałam że wyszłam z tego silniejsza, bo jak to mówią: 'co Cię nie zabije to Cię wzmocni.' Możnaby z tym wzmocnieniem polemizować.

Po jakimś czasie, dodam że dość długim... Zaczęłam spotykać się z "cudownym" człowiekiem. Rozumieliśmy się bez słów, a jego emocjonalna głębia wydawała mi się czymś takim, czego do tej pory tak bardzo mi brakowało. Później dowiedziałam się jednak że tak głębia to bardziej egocentryzm, bo dotyczyła tylko tego pana. 

Byliśmy zakochani, wszystko układało się pięknie. Do momentu aż pewnego razu zadzwonił do mnie i... powiedział że chce się rozstać. Powód?Brak zaangażowania z mojej strony. Kiedy wytłumaczyłam mu że go kocham i że może ten rzekomy brak (dodam że byłam bardzo zaangażowana, aż za bardzo) wynika z tego, że dopóki nie będziemy w 100% pewni że chcemy spędzić ze sobą życie (od początku jasny cel naszej znajomości był właśnie taki,znany  obu stronom) nie możemy zachowywać się jakby ta decyzja była już podjęta. Dodam, że rozmowa ta miała miejsce po 2 miesiącach naszej znajomości... Zgodził się ze mną i przeprosił, był chyba zaskoczony moim wyznaniem miłości, odebrałam że z prawdziwą skruchą prosił mnie o danie szansy - ja raczej nie miałam z tym problemu bo byłam na prawdę bardzo zakochana. Stwierdziłam nawet, że może ma trochę racji, mój lęk mógł być odebrany jak brak zaangażowania. Dlatego zrobiłam wszystko żeby zaangażować się jeszcze bardziej i okazywać mu swoje uczucia. Było pięknie... Aż tu nagle znowu ... Decyzja o rozstaniu. Tu już nie było o czym rozmawiać. Decyzja zapadła. Kompletnie mnie to zniszczyło - zaangażowałam się jak mogłam, a on po prostu mnie zostawił. Mówiąc w dodatku, że bylibyśmy cudownym małżeństwem. Do tej pory nie rozumiem... I chyba to najbardziej boli. Z czasem zrozumiałam, że on sam siebie nie rozumiał. Jest z rozbitej rodziny, wiele rzeczy ma nieprzepracowanych. Co ciekawe, widziałam wcześniej kilka niepokojących rzeczy, ale wydawały mi się słodkie i spokojnie do ogarnięcia. Nawet jeszcze w trakcie trwania naszego związku, jakieś 2 miesiące przez rozstaniem, rozmawiałam ze znajomą psycholog o tych "słodkich" objawach, i ona jak grom z jasnego nieba wypowiedziała słowa:" Wiesz K., że nie da się żyć z takim człowiekiem?A nawet jeśli się da, to życie jest bardzo trudne. Klasyczny przykład DDRR, czyli podobnie jak z DDA". Opadła mi szczęka, wtedy jeszcze byłam tak zakochana że przypisalam świetnemu psychologowi brak wiedzy na temat tego konkretnego przypadku...

I znowu, po rozstaniu lęki, płacz, niezrozumienie... Ale podjęłam działanie, żeby sobie z tym poradzić. Było podobnie jak parę lat wcześniej. Ból, łzy, rozdarcie... A na zewnątrz uśmiech, postawa "whatever, nie przejmuję się". Nawet przeszło mi przez myśl, że jestem dość silna bo potrafię w pewnym sensie "wyprzeć' te negatywne emocje. Jeszcze wtedy nie wiedziałam, że to nie znika i może wrócić że zdwojoną siłą. 

Teraz mam narzeczonego, sama nie wiem co czuję. Jest dla mnie dobry, raz wydaje mi się że kocham, raz że chcę uciec. Nie potrafię się cieszyć. Żal wylewa mi się uszami, na małe niepowodzenia reaguję stresem na poziomie wielkiej tragedii. Nawet kiedy wydaje mi się że mam lepszą passę i zaczynam odczuwać pozytywne emocje... Jedna niepozytywna rzecz powoduje chęć pozostania w łóżku przez 3 dni. Ciągle chce mi się płakać... Jak jestem w rodzinnym domu to nawet delikatne podniesienie głosu przez Ojca, na które moja Mama już po tylu latach przestała zwracać uwagę, powoduje u mnie atak płaczu i chęć walki, wyjaśnienia sprawy.. a do tego wielkie poczucie bezradności, lęk, płacz. 

Czy tego procesu nie da się już odwrócić?... Czy te wszystkie emocje, przeżycia, już zawsze będą? Dlaczego nawet same wspomnienia wydają się już tak odległe i obojętne... A emocje jak gdyby nie odpuściły, są na takim samym poziomie jak wtedy, kiedy to wszystko się działo... 

Odnośnik do komentarza
Gość Loraine
16 minut temu, Gość Kaa. napisał:

Czy tego procesu nie da się już odwrócić?... Czy te wszystkie emocje, przeżycia, już zawsze będą? Dlaczego nawet same wspomnienia wydają się już tak odległe i obojętne... A emocje jak gdyby nie odpuściły, są na takim samym poziomie jak wtedy, kiedy to wszystko się działo... 

Witaj Kaa., uważam że w tym wypadku potrzebna jest psychoterapia. Masz do przepracowania czasy aż od dzieciństwa, zachowanie ojca i strach. Emocje które się skumulowały wtedy miały wpływ na to jak wybierasz i jak zachowujesz się wobec swoich partnerów. Być może nie umiesz okazywac uczuć w stosunku od mężczyzn bo nie widziałaś tego w domu i nie nauczono cię tego, nie widziałaś takiego zachowania u własnego ojca. To w naszym dorosłym już życiu oddziałuje na nasze prywatne i intymne życie z partnerem. dlatego też kiedy wracasz do swojego domu rodzinnego to tak reagujesz na ojca. Twoja mama nie widziała najwidoczniej w tym problemu, a z czasem się przyzwyczaiła. Teraz już nie zwraca uwagi. Czyli w zasadzie chyba robi tak jak kiedyś gdy ciebie to przerażało:

23 minuty temu, Gość Kaa. napisał:

Bardzo to doceniam i kocham moich rodziców. Natomiast przez ich kłótnie, które często były dla mnie porannym budzikiem, przez to że nie było mówienia kocham Cię, bo to zbyt osobiste, przez brak przytulania, przez to, że twoj sukces to wina dobrego splotu okoliczności, a sukces brata to wynik niesamowitego talentu, przez bezradność, która pojawiała się w każdym momencie kiedy Ojciec krzyczał ... Przez każde zgaszenie, kiedy rozemocjonowana przychodziłam opowiedzieć historię ze szkoły i słyszałam "nie potrafisz powiedzieć normalnie żebym usłyszał tylko zawsze mówisz tak że nie wiem o co ci chodzi"... Coś się we mnie zmieniło. Te emocje z dzieciństwa, kiedy jakiś dorosły z groźna twarzą krzyczy, wręcz wydziera się w furii a Ty boisz się, nie rozumiesz co się dzieje... Jesteś przecież tylko kilkuletnią dziewczynką, co takiego złego zrobiłaś? To zbudowało we mnie pewne reakcje i przekonania, które zostały do dzisiaj...

W tobie nadal siedzi ta mała przestraszona kilkuletnia dziewczynka która nie umie się z tą przeszłością uporać. Pzdr.

Odnośnik do komentarza

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się
×
×
  • Dodaj nową pozycję...