Skocz do zawartości
Forum

irlandzki_duszek

Użytkownik
  • Postów

    0
  • Dołączył

  • Ostatnia wizyta

    nigdy

Personal Information

  • Płeć
    Kobieta
  • Miasto
    Poznań

Osiągnięcia irlandzki_duszek

0

Reputacja

  1. To jest właśnie trudne, nie potrafię tego wyjaśnić. To jest tak, że on coś powie, coś, co teoretycznie nie jest złośliwe, na przykład: "prosiłem, żeby nie stawiała swojego komputera tak blisko mojego, bo się oba zgrzewają". A ja zaczynam się denerwować, w mojej głowie pojawia się jakiś potwór, nie wiadomo dlaczego zaczynam myśleć, że on mnie nie chce, że mnie nie potrzebuje, że mu przeszkadzam i wpadam w histerię. On... Reaguje, oczywiście, żę reaguje. Najpierw próbuje mi tłumaczyć, że przesadzam, że nie muszę się o to aż tak awanturować. A efekt jest taki, że ja coraz bardziej panikuję. Aż w końcu to wszystko ze mnie wychodzi, proszę go, by mnie przytulił, co on robi, uspokajam się. I potrafię porozmawiać z nim o tym na spokojnie.
  2. Nie, nie tratuje mnie źle, wręcz przeciwnie. Znosi moje napady wściekłości, jest przy mnie, przytula, gdy tego potrzebuję, rozmawia ze mną i stara się mnie uspokoić. Jasne, że czasem zdarza mu się krzyknąć czy powiedzieć o kilka słów za dużo, czemu wcale się nie dziwię. Jednak to, że on jest i stara się mi pomóc, jest dla mnie i ważne, i trudne jednocześnie, bo nie chcę go tak ranić (jak wtedy, gdy potrafię mu powiedzieć, że go nienawidzę).
  3. Bo nie wiem, jak mam to nazwać. Czy to jakieś zaburzenia, czy chwilowe załamanie (trwające kilka lat) czy to jest normalne, tylko ja nie umiem zapanować nad tym, co się dzieje, a wszyscy inni sobie radzą. Wychowałam się w pełnej rodzinie, z mamą, tatą, dziadkami i bratem. Oni wciąż mieszkają w naszej rodzinnej wiosce, mnie wywiało na studia do miasta. Nie byłam nigdy w dobrej sytuacji finansowej, była ona może znośna, jednak podejmowałam prace w wakacje, później w ciąfu roku akademickiego i jakoś się udawało. Dwa, może trzy lata temu pojawiły się myśli samobójcze. Zbiegło się to w czasie z tym, jak moi przyjaciele zaczęli 'układać sobie życie', wchodzić w stałe związki i zaczęłam czuć się opuszczona. Wtedy również zaczęłam prowadzić trochę bardziej intensywne życie towarzyskie - kończyło się ono popudkami w domach obcych facetów i plamami w pamięci. W międzyczasie pojawiły się komplikacje na studiach, które skończyły się ich zakończeniem bez jakiegokolwiek dyplomu. I wtedy wszystko zaczęło się sypać. Myśl samobójcze stawały się codziennością, do dzisiaj jest tak, że dzień bez nich byłby wyzwoleniem, które niestety nie nadchodzi. Ale po kolei, bo ostatni rok wiele w moim życiu - po raz kolejny - zmienił. Zaangażowałam się w związek, mając świadomość tego, że nie jest to w żaden sposób typowy, zwiazałam się z kimś, kto nie był w stanie zapewnić mi jakiejś stałości (poza finansową). Z tego powodu zostawiłam przyjaciół, mieszkanie i pracę i przeprowadziłam się do niego, wierząc, że to już na zawsze i na całe życie. Było trudno. Z jednej strony miałam pretensje o nic i o wszystko, kładłam się spać w innym pokoju z myślą, by nigdy się nie obudzić, żeby za pięć minut przybiec do niego i przepraszać za to, że znowu (zwykle bez powodu) na niego naskoczyłam. Nie dostrzegałam tego, że on mnie kocha (nadal nie jestem pewna, czy mnie kochał), mimo że mnie o tym zapewniał. Widziałam tylko ciągłą pogardę i odtrącenie. Kładłam to wszystko na karb specyfiki tego rodzaju związku - poza mną, spotykał się również z innymi. Zakończyłam to, ponieważ wiedziałam, że jeśli ja tego nie zrobię, zrobi to on. Poza tym - poznałam kogoś. Ten drugi był czuły, opiekuńczy, miły, otaczał mnie troską i czułam się dzięki niemu bezpiecznie. Pierwszy raz od roku miałam spokój. Po rozstaniu (przez jakiś czas próbowałam to ciągnąć w związku poliamorycznym, nie wiedziałam jednak - wciąż nie wiem - czy sama tego chciałam, czy robiłam to, żeby ode mnie nie odeszli) musiałam wyprowadzić się z mieszkania pierwszego i z braku innej możliwości - wylądowałam u drugiego. Czułam się chciana, bo i tak mieliśmy razem zamieszkać, może jeszcze nie teraz, ale oboje byliśmy pewni, że chcemy być ze sobą. Początkowo myślałam, że się docieramy, że kłótnie (skądinąd tak było) biorą się stąd, że mamy po prostu inne przyzwyczajenia i że musimy się przyzwyczaić do zmiany. Po pół roku nie jest lepiej, a wręcz przeciwnie. Wpadam w panikę, jeśli on nie wraca o umówionej godzinie, histeryzuję, kiedy nie możemy spać obok siebie (mamy dwa materace, które się rozjeżdżają i nie stać nas na razie na zbędne wydatki w postaci kapy, która mogłaby je połączyć, więc on zasugerował, byśmy rozsunęli je pod ściany, co skończyło się właśnie nieuzasadnioną niczym histerią). Jestem uciążliwa i zdaję sobie sprawę, że moje zachowanie jest trudne do zniesienia, jednak za każdym razem, gdy to mówi - zwykle żartując - słyszę jakiś podprogowy przekaz, że za chwilę ode mnie odejdzie. Skutek jest taki, że na na rzucone żartem: "czasem jesteś trudna do zniesienia" odpowiadam "więc się rozstańmy" i mówię to całkowicie poważnie. To jednak tylko czubek góry lodowej. Czuję się wyobcowana. Nie wiem, dokąd pędzi to moje życie, nie wiem, czy to, w co wierzę od tylu lat nie jest tylko przyjmowaniem postawy otoczenia (obracam się wśród osób o lewackich, radykalnie lewackich poglądach i sama się jako lewaczka określam). Nie radzę sobie z niepowodzeniami. Podjęłam ponownie studia i z wielkim trudem i mozołem staram się zaliczyć pierwszy rok. Jednak to schodzi na dalszy plan, ponieważ załamuję się (dosłownie, potrafię się rozpłakać i skulić na łóżku nie pozwalając się dotknąć), jeśli stłukę żarówkę, przypalę obiad lub kupię za duży o 10 centymetrów materac; to samo dzieje się oczywiście, kiedy przypominam sobie, że nie mogę znaleźć pracy i jedyne miejsce, gdzie mnie jeszcze chcą, to call center. Dwugodzinna panika, połączona z płaczem i myślami samobójczymi, pojawiała się przed wyjściem do pracy właśnie w call center - dlatego musiałam zrezygnować. Byle drobiazg wyprowadza mnie z równowagi i to nie dzieje się kilka razy w tygodniu, czy miesiacu, ale codziennie. Mojemu partnerowi, który mnie kocha (i tym razem jestem tego pewna jak niczego innego) funduję taki cyrk nawet kilka razy dziennie w gorszych momentach. I za każdym razem kiedy to robię, boję się, że on mnie zostawi, chociaż nie wiem, jak sobie poradzę bez niego. Ale to też nie wszystko. Bo wpadam w histerię, płaczę, trzęsę się, krzyczę i awanturuję się, nawet mam ochotę rzucić się na niego z pięściami - i to wszystko trwa krótko. Po pół godzinie proszę, by mnie przytulił, przepraszam, całujemy się i zachowuję się jakby nic się nie stało. Bo poza tymi chwilami, kiedy wpadam w szał, jestem dowcipna, kreatywna, przyjazna, otwarta. Jestem duszą towarzystwa, do czasu, aż ktoś mi bliski powie coś, co ja odbiorą inaczej, niż ta osoba by chciała. Nie umiem tego wszystkiego opisać, bo tego jest więcej. Ciągle czuję się jak na jakiejś huśtawce, nie wiem, czy to mój organizm domaga się adrenaliny. Ale żeby cokolwiek poczuć, to coś musi być takie... skrajne, ostre, wyraziste (co jest zabawne, jeśli wziać pod uwagę, że prawie nie używam przypraw i moja kuchnie jest raczej mdła). I to tak trwa, siedzi we mnie i wyżera mi mózg, a ja przy tym ranię siebie i moich bliskich. Co to jest?
×
×
  • Dodaj nową pozycję...