Witam, znalazłam sie w najtrudniejszej sytuacji w życiu. W skrócie od lat kochałam za bardzo, wierzyłam w partnera, wspierałam, prowadziłam dom. Później już nie wierzyłam ale wybaczałam i probowałam zapomnieć niestety z pomocą alkoholu, dzięki któremu wmawiałam sobie, że wszystko jest w porzadku. Po 10 latach, zawartym małżeństwie, planach, nadziejach i miłości wyznałam mu, że wiem o jego licznych wyskokach i że alkohol pomagał mi stawiać temu czoła. On się przyznał do licznych zdrad, ja do swoich kłopotów. On odszedł. Właściwie czy odszedł??? Sama nie wiem, nie ma dnia żebyśmy nie mieli kontaktu, czasem nawet wyjątkowo serdeczny, spędzamy razem niekiedy czas. Doskonale wiem, czego on ode mnie oczekuje. On wie czego ja oczekuje od niego. Niby daliśmy sobie pare miesięcy czasu jednak gdzieś w środku mam żal, że jeśli jest cień szansy (mamy dwoje dzieci) to powinniśmy iść na terapie a nie rozstawać się i mieszać w głowach dzieciom. On doskonale sobie radzi, od rozstania dobrze się trzyma, ma przyjaciela, który zdaje się nastawia go przeciwko mnie. Ja niestety nie. Brak stabilizacji mnie przytłacza, brak wiedzy w to gdzie i w jakim stanie będę za pół roku. Do teraz nie mogę się z tym pogodzić. Nie wiem jak taka fajna dziewczyna jaką kiedyś byłam, mogła tak skończyć i być tak potraktowana. Straciłam poczucie własnej wartości. Przestałam jeść, spać, wypełniać obowiązki. Teraz, po miesiącu jakoś funkcjonuję, choć dalej mam duże problemy ze snem. Właściwie nie sypiam bez tabletek. Serce mi jakoś inaczej bije. Prawda jest taka że odzyskuję spokój tylko w jego ramionach. A czasem zdarza nam się taka bliskość. Tkwię w zawieszeniu i zabija mnie to od środka. Zaczynam myśleć że sama sobie nie poradzę i nie wiem czy powinnam iść do psychologa czy psychiatry. Teoretycznie wiem jak się powinnam zachować, rozwiązanie jest wg mnie takie by zająć się sobą, nauczyć się żyć samej a reszta przyjdzie z czasem. Ale nie umiem znaleźć w sobie siły. Od jakiegoś czasu nie wypominamy sobie przeszłości więc wierzę że jeśli wszystko się ułoży, będzie tak dalej. Boję się przyszłości, nie znam innego życia niż życie z nim. Opiekuję się dziećmi, chodzę do pracy, dbam o dom, ale dosłownie nie mam ochoty żyć. Nie, nie mam myśli samobójczych, ale mam poczucie wielkiej straty i beznadziei. Sama wychowałam się w rozbitej rodzinie i za wszelką cene chciałam ją stworzyć jak najlepiej umiem. Naprawdę kochałam za bardzo. Zgadzałam sie na wiele i wiele tolerowałam. Seks okresowo był lepszy i gorszy, ale ogółem myślę że było ok. Wiem, w dużej mierze sama zawiniłam, zachowałam się idiotycznie, ale przecież czasu nie cofnę. Wpływ mam jedynie na teraźniejszość ale nie mam na nią sił. Czuję sie na życiowym dnie. Żadne słowa "olej go", choć wiele osób tak mówi nie pomagają. gdzie się udać o pomoc? może jakieś obiektywne wskazówki?
Dodatkowo w pracy też mam skomplikowaną sytuację, gdyż nie jestem dobrym pracownikiem, z powodu chorób dziecka, które poszło do żłobka, a nie mam go z kim zostawić.