Jestem w związku od 2,5 roku. Ja mam 23 lata, on 26.
Do ok. miesiąca temu układało się dobrze między nami. Myślałam o nim (i nadal myślę) jako o miłości mojego życia, z którym chciałabym spędzić je wspólnie. Gdzieś tam w głowie roiły się plany, marzenia o wspólnej przyszłości. Jednak ostatnio zauważyłam, że on jakby zbladł, stracił swój dawny kolor. Zmienił pracę na bardziej wymagającą, jego ukochany dziadek jest w szpitalu, odwiedzał go niemal codziennie (i wczoraj się dowiedział, że prawdopodobnie umiera...), do tego doszła kontynuacja studiów. Często gdy pytałam o czas, o plany, spotkanie to a to, że jest zmęczony, a to się spotyka z rodziną, a to jeszcze coś innego. Jestem wyrozumiała (aż za bardzo). Spotykaliśmy się bardzo rzadko, bo w ostatnim czasie to można powiedzieć, że raz w tygodniu (obojgu wypadły różne sprawy, ale to i tak mało). Czułam, że się ode mnie oddala. Wczoraj po spotkaniu, które miało być zupełnie zwyczajnym spacerem z wypadem do kawiarni okazało się, że moje przypuszczenia, że coś jest nie tak, nie były bezpodstawne.
On: mówi, że jest w wewnętrznej rozsypce, że ostatnio się zmienił tak, że wywiera destrukcyjny wpływ swoim zachowaniem, sobą na swoje otocznie, w tym na mnie. Że nadal mu na mnie zależy, szanuje mnie i dlatego o tym chciał porozmawiać...że oddalamy się od siebie, rozmowy na tel się tak nie kleją (chociaż ja zawsze jak z nim rozmawiałam to dawałam z siebie ile mogłam w tej rozmowie, ciągnęłam je ile dawałam radę, z jego strony był raczej zmęczony ton i brak chęci), że to nie żadna osoba trzecia, po prostu on jest w wewnętrznej rozsypce i musi to poukładać w sobie. Nie wie ile czasu mu to zajmie, nie chce trzymać mnie w niepewności abym nie cierpiała z jego powodu. Żebym nie czuła się nieszczęśliwa. Zapytałam o jego uczucia względem mnie, powiedział jedynie że teraz nie potrafi powiedzieć, że bardzo nad tym wszystkim myśli. Nie przesypiał ostatnich nocy z tego powodu. Nawet jak podczas tej rozmowy emocje mnie przerosły i na parę sekund się rozpłakałam objął mnie ramieniem i przycisnął do siebie.
Jak ja to widzę: tak, oddaliliśmy się, ale bardziej widzę że to on się oddalał niż ja. Ja czekałam, cieszyłam się ogromnie na każdy telefon , sms, cokolwiek, wizja spotkania się cieszyła mnie jak nic innego. Na spotkaniach też zachowywał rezerwę jeżeli chodzi o emocje (z jednej strony rezerwa, z drugiej gdzieś na jednym z ostatnich spotkań mnie wyłaskotał). Ja chcę zawalczyć o nas, bo może to co się dzieje jest przejściowe i wiem, że możemy przez to przejść wspólnie (jak się żegnaliśmy jak mnie odprowadził do domu mocno mnie przytulił, a ja mu powiedziałam to ucha, że bardzo mi na nim zależy i że nieważne jaka burza w nim siedzi, możemy przez nią przejść razem).
"Umówiliśmy" się (on zaproponował), że spotkamy się za tydzień, aby móc sobie poukładać wszystko (ja nie ma co układać, na razie głównie cierpię, to on potrzebuje tego czasu). Na razie bez kontaktu aż się będziemy umawiali na spotkanie.
Gdzieś we mnie się tli płomyk nadziei, że po tym tygodniu jednak uda się nam wypracować szansę na poprawę związku. Na niczym mi tak nie zależy. Chcę o nas walczyć. Jednak jeżeli uzna, że na razie nie...to będzie dla mnie ogromny cios. Może obawia się utraty niezależności? Nie wiem...
Bardzo cierpię. Nie mam ochoty jeść. Nawet już płakać nie mam siły. Jest miłością mojego życia i mam wrażenie, że już nigdy nikogo tak mocno, całym sercem i duszą nie pokocham.
Wiem, że to co piszę jest ogólnikowe. Jednak proszę o radę, wsparcie.
Pozdrawiam serdecznie.