Od tej sytuacji minęło parę dni, może 2, a ja nie potrafię dojść do siebie i się otrząsnąć. Jestem tak zdezorientowana, nie wiem co myśleć. Zaczęło się już jakieś parę miesięcy temu: kłótnie, przepychanki słowne, podnoszenie głosu na mnie, jakieś docinki - niby nic ale ośmieszające mnie, lub komentowanie mojego zachowania przy innych, gdzie parę razy poczułam się fest dotknieta. Spotykamy się około 2 lata, mam 37 lat a on 34, nie mieszkamy razem, bo właśnie po "drodze" w przeciągu tego czasu zdarzyła się jedna sytuacja, która mnie trochę zdystansowała i nie zdecydowałam się na taki krok (po prostu chciałam poobserwować sytuacje zanim wpakuje się w mieszkanie z kimś). Tak jak wspomniałam, ostatnio się kłóciliśmy od paru tygodni, głównie chyba przez jego problemy i stres w pracy. Mimo, że go wspierałam, pomagałam, ignorowałam to, że wyładowuje się na mnie, rozmawiałam, to nie przynosiło nic dobrego. Zdystansowałam się trochę, bo byłam już przytłoczona tym zachowaniem, zajęłam się sobą i ograniczyłam spotkania z nim. Oczywiście zauważył, że coś się zmieniło, więc mu wyjaśniłam, że nie życzę sobie, żeby ktoś podnosił na mnie głos i w arogancki sposób się do mnie odnosił, zwłaszcza, że też poniekąd załatwiam jego sprawy, dokumenty. Wyjaśnił, że to przez pracę, że mnie kocha itd... Pierwsza sytuacja wybuchła jakieś 2 tygodnie przed tą konkretną. Byłam u niego, zrobiłam mu dokumenty, chciał o coś mnie zapytać dotyczacego właśnie jednego z nich, ja nie pamiętałam i poprosiłam, żeby dał mi się zastanowić i wtedy wybuch agresji słownej, że jak to, ja to robiłam, a teraz co, nie pamietam - zabrałam torebkę i poszłam do wyjścia. Wtedy zgodził mi drogę, złapał mnie i ścisnął ręka policzki i przyparł do ściany i po chwili unieruchomił mnie trzymając za ramiona, bo oczywiście zaczęłam się zamotać. Nie pamiętam jak to się skończyło, wiem że wystraszyłam się i próbowałam uspokoić się, żeby go nie prowokować i żeby mnie puścił. On po minucie zmienił się o 180 stopni, zaczął mnie głaskać, mówić, że to się nic nie dzieje, pytać czy wszystko jest ok, mówić, że chciał mnie tylko zatrzymać... Po około 2 tygodniach napięcie narastało chyba u niego, bo bardzo się zdystansowałam, porozmawiałam z nim powiedziałam, że mam dość, że znoszę to wszystko tygodniami a teraz jeszcze ten incydent... Odmówiłam łóżka, po czymś takim nie chciałam przechodzić przez łóżko do porządku dziennego. I kilka dni temu mieliśmy porozmawiać, spotkaliśmy się na parking, mieliśmy iść na spacer. I już po wyjściu z samochodu, nie pamiętam co, coś spowodowało sprzeczkę, pewnie to, że ja nie chciałam tak łatwo dać się przeprosić. Nie chodzi o to, że chciałam grać w gierki, ale po prostu, nie chciałam słodkimi słówkami i przytulankami przypudrować tej sytuacji. I kiedy on zobaczył, że ja na to nie reaguje wziął złapał mnie za głowę obiema rękami i walnął o mój samochód, o który byłam oparta... Popłynęła mi łzy, bo bolało, chciałam wsiąść do auta i odjechać, ale zablokował mi swoim ciałem drzwi, żebym nie otworzyła, zaczęłam się z nim szarpać i pytać czy jest normalny, co mi zrobił. I znowu po chwili 180 ° inny, chce mnie przytulać, uspokaja... I mówi, że mi nic nie zrobił, że tylko mnie chwycił za głowę i ja nią sama ranęłam (wiem, że to nieprawda).
I siedzę w domu i płaczę, piszę na forum, bo nie mam nikogo komu mogę się zwierzyć. Nie umiem zrozumieć tego co się stało... On teraz mi wypisuje, dzwoni cuda na kiju, a ja nie umiem się otrząsnąć. Oczywiście, że go kochałam, ale to co zrobił nic nie tłumaczy