Skocz do zawartości
Forum

Niechęć do społeczeństwa i apatia po braku akceptacji rówieśników w czasach szkolnych


Gość Raixly

Rekomendowane odpowiedzi

Witam.
Jestem siedemnastoletnią dziewczyną. Nie mam problemów z depresją. Moja wysoka samoocena to coś, czym zawsze mogłam się cieszyć, i nigdy nie odczuwałam czegoś, co mogłabym nazwać kompleksem.
Mój problem jest zupełnie innej natury... Może pokrótce opiszę historię swojego dotychczasowego życia.

W przedszkolu zostałam zdradzona i opuszczona przez koleżankę, co chyba dość mocno przeżyłam i na długo zachowałam w pamięci.

Pierwsze trzy klasy podstawówki wspominam jako bardzo nudne. Postrzegałam je jako stratę czasu, wszystko potrafiłam zrobić dużo wcześniej niż inni, a czytałam płynnie jeszcze w przedszkolu. Okres dosyć męczący, ale raczej bezbolesny i mimo wszystko przyjemny. W trzeciej klasie zyskałam koleżankę, z którą dość dobrze się rozumiałam. Stanowiła zastępstwo za tę przedszkolną i zdecydowanie bardziej ją ceniłam.

Czwarta klasa, duży przełom. Pojawiła się nowa uczennica. Z początku chciałam nawet się z nią bliżej zapoznać (uważałam się wtedy za osobę otwartą i chętną do poznawania innych). Po pewnym czasie zorientowałam się, że nie podobał mi się jej sposób traktowania reszty dziewczynek, to znaczy wysługiwanie się nimi przy właściwie każdej codziennej sytuacji. Szybko podjęłam decyzję i przestałam się jej słuchać (sprowadzam to do takiego określenia, bo właściwie tak to wyglądało). W skrócie: to prędko obróciło się przeciwko mnie, a moja wyżej wymieniona koleżanka została "skradziona" przez tę dziewczynę. Cały ten proceder trwał długo. W efekcie w szóstej klasie byłam już szykanowana przez całą klasę, ale jako osoba pewna siebie nie poddawałam się mimo zerowego wsparcia. Sytuacje takie jak wyśmiewanie się ze mnie na zajęciach wychowania fizycznego powtarzały się nagminnie, co prawdopodobnie było powodem tego, że przed każdym wf-em zaczynałam mieć dolegliwości pęcherza i spędzałam pół lekcji w toalecie. Nauczyciel nie widział w tym nic złego czy dziwnego. Nie było to jednak bardzo brutalne maltretowanie psychiczne - rzeczywiście było mi dość ciężko, ale na samym tym portalu przeczytałam o kilku gorszych przypadkach.
Pod sam koniec szóstej klasy byłam bardzo bliska zmiany szkoły. Wciąż ta sama koleżanka odmówiła zamieszkiwania ze mną tego samego pokoju na szkolnej wycieczce, bo "musiałyśmy od siebie odpocząć", co wmawiała jej owa uczennica, której swego czasu się postawiłam.
Ale dopiero to, co się wydarzyło mniej więcej na tydzień przed zakończeniem roku, nadal nie mieści mi się w głowie.
Pani dyrektor niestety miała w zwyczaju paru wyróżniającym się osobom z szóstych klas podwyższać nieco oceny. Obdarowała mnie średnią ocen 6.0. Pewnego czerwcowego dnia, przed godziną wychowawczą dziewczyny zaczęły wypisywać na tablicy hasła, mocno kojarzące mi się z plakatami przestrzegającymi przed nałogami. "Takiemu wzorowi z zachowania mówimy nie". "To ma być szóstka z wf-u?!". Potem zmazały swoje hasła, aż było mi trochę szkoda, bo może to otworzyłoby wychowawczyni oczy.
Lekcja: stosowne osoby wygłosiły odpowiednie mowy, wychowawczyni pod wpływem ich nalegań zorganizowała głosowanie. "Czy powinnam iść do pani dyrektor i poprosić o obniżenie waszej koleżance ocen?". Przeciw zagłosowały trzy osoby, w tym i ja. Następnie opowiedziała o tym, jak źle muszę się czuć, i przeprowadziła głosowanie ponownie. Tym razem przeciw było więcej osób. Na sam koniec spytała mnie o zdanie. Tyle razy później wymyślałam druzgocące odpowiedzi, na które było już za późno!
Niejasno kojarzę jeszcze koleżanki z klasy, skaczące potem wokół mojej ławki i wyśmiewające się z mojego zamiłowania do książek. Miało miejsce wiele innych incydentów, ale nie ma co o tym się rozpisywać.
W każdym razie, nie licząc zakończenia roku, był to ostatni dzień, w którym pojawiłam się w tamtej szkole (było to bodaj tydzień przed końcem szkoły).
Dodam jeszcze, że przez tą samą dziewczynę rok później (tzn. po ukończeniu pierwszej klasy gimnazjum) osoba znana mi poniekąd z widzenia zdecydowała się na zmianę szkoły.

Pierwsza klasa gimnazjum początkowo była dla mnie dramatem. Zdecydowanie byłam jedną z tych osób, które izolowały się najdłużej. Sytuacja zaczęła się poprawiać koło listopada. Mimo to, mam co do tego okresu w swoim życiu mieszane uczucia. Nagle z osoby niezwykle cichej, ślęczącej nad książkami fantasy, grzecznej na lekcjach i stroniącej od przekleństw, stałam się swoim kompletnym przeciwieństwem. Bardzo się wstydzę tego okresu mojego życia. Tłumaczę to sobie tym, że musiałam uwolnić całą frustrację i odżyć po wcześniejszych przeżyciach. W końcu zrzuciłam maskę lekko zarozumiałego mola książkowego. Nie zmieniłam się na gorsze chyba tylko w nauce – czyli jak nie uczyłam się w podstawówce, tak nic nie potrafiło mnie zmusić do tego w gimnazjum, ale nie miało to wpływu na oceny. Wtedy czułam ogromną ulgę i z radością odkryłam, że tym razem mam naprawdę fajną klasę. Tylko że już coś zaczęło się zmieniać, a ja tego wciąż nie zauważałam.

Otóż byłam już całkiem inna. Nie wiem kiedy zaszła taka transformacja. Właśnie na początku gimnazjum zaczęłam odkrywać w sobie skrajną introwertyczkę i samotniczkę, ale wciąż nie w pełni świadomie. Ja potrzebowałam tylko akceptacji, a nie kontaktu. Popełniłam ogromny błąd, mianowicie zakolegowałam się z dwiema bardzo emocjonalnymi, przywiązanymi do mnie osobami. Jedna była mocno ekstrawertyczna. Nie minęło wiele czasu, aż z tej ulgi i radości moje emocje przemieniły się w irytację. Powoli czułam się coraz bardziej przytłoczona i zdenerwowana. Obie koleżanki usilnie usiłowały się do mnie zbliżyć, przez co zaczęłam odczuwać do nich namiastkę nienawiści. Czułam się nękana, osaczona i przytłoczona ciągłymi telefonami, rozmowami. Zbyt późno zdałam sobie sprawę, że mam bardzo ograniczone potrzeby, jeśli chodzi o kontakty towarzyskie, a na jakikolwiek nadmiar reaguję naprawdę źle. Zachowanie moich koleżanek doprowadzało mnie do potwornego wyczerpania psychicznego. Tłumiłam w sobie potężne pokłady frustracji wywołanej ich egocentryzmem, głośnością, gadatliwością i tendencją do notorycznego skupiania na sobie uwagi. One niszczyły mnie, przy okazji często raniąc. Jednocześnie jednak były przewrażliwione na swoim punkcie, co sprawiło, że jak ognia unikałam jakichkolwiek uwag, mogących wywołać spięcie. Wszystko kumulowałam w sobie. Podjęłam rozpaczliwe próby ucieczki i ograniczenia kontaktów do minimum. Niestety, jedynym efektem było nasilenie ich działań. Wszystko skończyło się źle, bo burzliwą dyskusją - nie zainicjowaną zresztą przeze mnie, raczej na życzenie dwóch koleżanek. W pierwszej klasie liceum było znośnie, bo choć mój ogólny stosunek do ludzi nie zmienił się, to przynajmniej nikt mnie tam nie znał i mogłam wypracować sobie w miarę niezależną pozycję. Teraz zmieniam szkołę, nie z powodów towarzyskich, ale cieszę się, że nie zagrzeję miejsca w tamtej, bo przynajmniej nikt nie zacznie oczekiwać ode mnie zbliżenia i kłopotliwe znajomości same się rozpadną.

Nie opuszczam domu, kiedy nie muszę (szkoła i sklep spożywczy) - zawsze, kiedy tylko mogę, siedzę w nim sama. Nie spotykam się z nikim i czuję się z tym świetnie. Raz na parę miesięcy zobaczę się z kimś z przymusu, ponieważ wielu ludzi mnie lubi i chcą się ze mną spotkać poza szkołą, ale dla mnie to straszna męczarnia i bezsens. Mam poczucie straty czasu. Potrzebuję bardzo długo wypoczywać w samotności, żeby móc wytrzymać wpływ przebywania z innymi ludźmi na swoją psychikę. Z reguły nie lubię rozmów, a jeśli już, to nie znoszę mieć w nich aktywnego udziału. Nie chcę dać się ludziom poznać.

Do tego wszystkiego doszły rozterki egzystencjalne, które też pojawiły się w gimnazjum. Problem w sumie typowy: brak celu w życiu. Tylko że pytanie dotyczące tego, co ja tu właściwie robię, stało się moją obsesją. Rozmyślam nad tym codziennie i jest to kolejna rzecz, która powoli mnie niszczy. Znienawidziłam nie tylko ludzi, ale i świata. Jestem osobą rozumującą logicznie i podchodzącą do ważnych spraw bez emocji. Posługując się tą metodą, na spokojnie dochodzę raz po raz do wniosku, że nie mam żadnego marzenia, żadnego pragnienia, żadnej ambicji (nawet pojedynczej) oraz żadnej pasji, choć jestem wybitnie uzdolniona artystycznie i można uznać że to "lubię". Podsumowując, nie potrafię odnaleźć ani jednego elementu życia, który daje mi szczęście. Uczucie przyjemności jest bardzo ulotne i płytkie. Zaniechałam jakiegokolwiek rozwoju, porzuciłam książki w zupełności, nie czytałam ich od lat. Czuję wewnątrz siebie duchową martwicę. Dla mnie świat już umarł, nie oferuje mi nic, czym byłabym zainteresowana. Był czas, kiedy pragnęłam umrzeć. Raz stanęłam na szczycie schodów i przez parę sekund walczyłam ze sobą, ale w końcu się nie zdecydowałam. Innym razem wzięłam do ręki nóż i patrzyłam na niego, myśląc o tym, co z nim zrobić. Nigdy natomiast nie miałam skłonności do samookaleczania się, wydaje mi się to na swój sposób nienaturalne i nieczyste, sama myśl o tym mnie odrzuca i nie widzę jak to mogłoby mi przynieść ulgę.

Sytuacja rodzinna raczej w normie. Do około 16 roku życia rewelacyjny kontakt z mamą, która była dla mnie jedyną zaufaną rozmówczynią. Teraz trochę się na nią zamknęłam, bo nigdy nie była dla mnie autorytetem (mam zupełnie inne poglądy), ale nadal jest świetnie. Z ojcem kontakt dość ograniczony. Bardzo mnie kocha, ale ja go chyba nie, trochę trudno się z nim żyje. Straszny choleryk, prawdopodobnie z jakimiś zaburzeniami. Ostatnio staje się to trochę nieznośne, ale na pewno do żadnej przemocy fizycznej nigdy w życiu z jego strony nie dojdzie.

Z zasady uważam, że nie ma co zawracać ludziom głowy, dopóki problem nie przerasta danej osoby. Ale mnie pokonał. Teraz sprecyzuję swoje pytania.
Po pierwsze: mój ojciec ma bardzo podobne powolne, introwertyczne usposobienie. Ja jestem niemal pewna, że do ~10 roku życia byłam radosną, otwartą osobą, uwielbiającą zawierać znajomości. Dojrzałam w taki sposób i stałam się kropka w kropkę jak mój rodziciel. Geny na pewno odegrały tu pewną rolę. Ale jak Pan/Pani ocenia wpływ moich przeżyć? Czy one coś zmieniły?
I przede wszystkim: dlaczego nic mnie nie interesuje i czy mogę jakkolwiek to pokonać? Naprawdę usiłuję znaleźć choć jedną rzecz, która sprawi mi radość. Czy to, co opisałam (przepraszam strasznie, że tak długo), ma się jakkolwiek do jakiegoś znanego nauce zaburzenia? Nie wiem, czy powinnam mieć przepisane leki, czy sama rozmowa wystarczy.

Odnośnik do komentarza

Po Twojej wypowiedzi wnioskuję że jesteś bardzo inteligentną dziewczyną, która zablokowała się na to, co ją otacza. Pierwsza odpowiedź na pytanie, brzmi tak. Często pewne cechy dziedziczymy po naszych rodzicach. Ty mogłaś odziedziczyć bycie introwertyczką. Wcześniej byłaś radosna, bo byłaś młodsza, nie myślałaś w takich kategoriach jak teraz. Dodatkowo, jak sama piszesz, przeżycia związane ze szkołą, lekcjami wf-u, na pewno miały wpływ na tę blokadę. Zastanów się czy na pewno chcesz taka być. Czy jest Ci z tym dobrze, czy po prostu akceptujesz taką sytuację i nie chce Ci się jej zmieniać. Może za maską zrezygnowanej osoby, kryje się wesoła, radosna dziewczyna, o charyzmatycznym usposobieniu? Co do tego, że nic nie sprawia Ci radości, wiąże się to z tą blokadą. Ona sprawia, że nie widzisz już nic fajnego tym, co sprawiało Ci radość do tej pory. Musisz się przemóc, zastanów się co chciałabyś robić, może interesuje Cię jazda konna, może basen. Staraj się wychodzić do ludzi. Na początku niechętna i obojętna, z czasem znajdziesz pasję i ludzi, którzy ją podzielą. Wtedy blokada pęknie, gdy sama się przekonasz, że jednak fajni ludzie i przyjaciele istnieją. Tylko pamiętaj, nie szukaj na siłę. Szukaj przyjaźni opartej na szacunku i zaufaniu. Za każdym razem, gdy się do czegoś zniechęcisz, z góry zakładając, że Ci się nie spodoba, zastanów się czy jednak nie warto spróbować. Potrzeba samotności jak najbardziej tak, ale życie w samotności – zdecydowanie nie.

Odnośnik do komentarza
Gość kotek889patysia

Urazy z dzieciństwa i z czasów szkolnych często na długo pozostają w naszej pamięci. Człowiek uczy się na błędach, wie, że nie wolno ich popełnić po raz drugi. Podobnie jest w Twojej sytuacji. Zraziłaś się do ludzi, do otoczenia i znalazłaś uspokojenie w samotności, ale to nie jest rozwiązanie. Korzystaj z tego, że jesteś młoda, jeszcze wiele przyjaźni i miłości przed Tobą. Nie rezygnuj z czegoś tylko dlatego, że ktoś Cię skazał na porażkę. Udowodnij koleżankom ze szkolnych lat, że nie zburzyły Twojego świata, wręcz przeciwnie – pomogły Ci zbudować mur, przez co jesteś silniejsza i osiągniesz to, czego chcesz. Cel masz na pewno. Nawet jeśli są to małe cele, realizuj je! Ciesz się z realizacji tych najmniejszych. Czasem trzeba kilku małych kroków, aby zobaczy jak wiele się już przeszło.

Odnośnik do komentarza

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się
×
×
  • Dodaj nową pozycję...