Skocz do zawartości
Forum

legia150

Użytkownik
  • Postów

    0
  • Dołączył

  • Ostatnia wizyta

    nigdy

Personal Information

  • Płeć
    Mężczyzna
  • Miasto
    Lublin

Osiągnięcia legia150

0

Reputacja

  1. legia150

    Psychoza??

    Dziękuję bardzo za odpowiedzi! Wiele dla mnie znaczą. Zdaję sobie sprawę, że to co pisałem było miejscami, a także w kontekście określenia podejrzanych symptomów niezrozumiałe. Przepraszam za chaotyczny styl, zapisywałem to, co mi przychodziło do głowy, nie poprawiałem, bo jak przychodzi do jakiegoś podsumowania, czy złożenia układanki, to mnie nie ma :) Nie zapisywałem też wszystkiego, bo tego było i tak dużo, ale pewne rzeczy muszę uściślić. A mianowicie: Pierwszy raz byłem u psychiatry w kwietniu zeszłego roku. To ta wizyta po której pani doktor nie wiedziała za bardzo co powiedzieć. Starałem się opowiedzieć o moich najważniejszych problemach, bo dała mi 20 minut. Opowiedziałem. Powiedziałem, że to nie wszystko. Powiedziała, że mam przyjść za x dni. Wysłała mnie w tym samym czasie do psychologa, bo szczęśliwym trafem zastaliśmy go na korytarzu. Opowiedziałem, to samo, co pani doktor (opierałem się o karteczkę, bo wiedziałem, że mogę mieć mętlik), podkreśliłem mu że dodaje jeszcze to, czego nie zdążyłem powiedzieć u pani doktor. Zaprosił mnie następnym razem na testy psychologiczne, on sobie tam parę rzeczy zanotował. Zapisałem się na ten sam dzień, kiedy będę się widział z panią doktor. (pomyślałem sobie o testach, hmmm, przecież ja na każde pytanie mam 3.6 różnych odpowiedzi. Tylko na naprawdę konkretne pytania jestem w stanie odpowiedzieć, dlatego w różnego rodzaju testach psychologicznych on-line wychodzą rozmaite wnioski). Stawiłem się po pewnym czasie do pani doktor. Powiedziała, że konsultowała się z psychologiem, i że jej powiedziałem co innego i jemu powiedziałem, co innego. Powiedziałem o co chodzi, mam dobrą pamięć do tego co mówiłem jej i jemu i o co się opierałem, po czym się obruszyła. Zdenerwowałem się nieprofesjonalną postawą psychologa. Ona na to żeby jeszcze raz powtórzyć w szerszym kontekście moje problemy. Powiedziałem. Bez kartki. Prawdą jest, że wszystkich swoich problemów rozpoznać nie mogę, zatem mogło to brzmieć chaotycznie tym razem.Pani doktor zaprosiła mnie na następny tydzień. Psycholog odwołał wizytę. Ponoć miał jakąś sprawę do załatwienia. Przyszedłem do pani doktor trochę spóźniony. Czekała na mnie z inną panią doktor. Sugerowałem moje ''diagnozy'', starałem się uściślić pewne rzeczy. Zapytała czy ja nie mam ukrytej kamery i czy z nich nie drwię, bo wyglądam i zachowuję się jak na człowieka zdrowego, ale z problemami przystało. Trochę porozmawialiśmy, dokładnie nie wiedziały co mi mają powiedzieć. O dziwo ich za to nie krytykowałem, bo sam uważam mój przypadek za inny z grupy każdy przypadek jest inny. Potem był ten egzorcysta. Zadziałało. Nie mam jednoznacznego zdania na ten temat. Choć w głębi serca chciałbym uwierzyć w sprawczą moc Boga, bo kojarzy mi się to właśnie z codziennymi troskami, z życiem codziennym. Z psychologa zrezygnowałem. Pod koniec lata zdecydowałem się na wizytę u innej pani doktor. Tym razem prywatną. Potem następną i jeszcze następną. Pani doktor w końcu ustaliła, że mam problemy natury osobowościowej. Zaleciła mi psychoterapię. Byłem tylko raz u pani psycholog, opowiedziałem jej o sobie, ale wewnętrzna niechęć do czyjejś protekcji, że ktoś wie lepiej co ja mam robić, sprawiły, że więcej się nie udałem do niej. Od tego czasu postanowiłem, że będę jeszcze więcej czytał o psychologii, przerobiłem (oczywiście pobieżnie) kilkanaście kursów motywacyjnych, czytałem artykuły i komentarze różnych ''kołczy''. Przewertowałem kilkadziesiąt stron na różnego rodzaju forach tematycznych. Jak mnie to rozbijało czasem, bo nie byłem pewny do czego się bardziej przychylić, tak z czasem z wyszukiwań podobnych symptomów dałem sobie spokój i się trochę uspokoiłem. Pewność siebie z poziomu ppm wyszła przynajmniej na 0. Od 0 się zaczyna:) Miałem wtedy szereg czarnych myśli, zmienność nastrojów co 5 minut. Na to racjonalizacje pomogły po pewnym czasie. Teraz zmieniłem swoją ''zapalczywość'' czy jakby to inaczej nazwać impulsywność w wydawaniu sądów. Dawniej na słowa, które Panie wyraziły poczułbym dezaprobatę i niechęć. Teraz przynajmniej słyszę, co się do mnie mówi z zewnątrz i potrafię to pojąć. (z doświadczenia, popatrzyłem na siebie w czasie napadu schiz, i jak kiedyś czegoś nie pojmowałem, to już wiem, że odpowiedź na moje bolączki może przekraczać granice moich interpretacji i mało wartych dociekań). Pani psycholog to dobrze podsumowała. Kłopoty z tożsamością są rozpięte jak tak się przyglądam swemu życiu. Lena, dziękuję za Twoje słowa. Akurat nie uważam żeby to było jakoś przyzwoicie napisane, ale ok. Dawniej wziąłbym to za atak i drwinę ze mnie. Poważnie. Ja jestem przewrażliwiony na punkcie intelektu. Może z tego powodu, że jestem nieśmiały, albo po prostu nie realizuję siebie na polu zawodowym w sposób satysfakcjonujący. Opiszę jeszcze moje objawy, które mam nieprzerwanie od nastu lat: -kompulsywne jedzenie, z którym sobie połowicznie poradziłem -przestałem wydawać impulsywnie pieniądze, także to odfajkowuję -boję się wypowiedzieć nie raz swoje zdanie na jakiś temat, zwłaszcza przy większej grupie osób -nie krytykuję nikogo, jeśli z kimś mam dobre kontakty, bo boję się sam nie wiem czego (może że ten ktoś mnie odrzuci) -lęk, który myślę jest głównym sprawcą zła. Rzecz jasna już nie rozchodzi się o duchy, ani trumny. Myślę że on czasem znajduje ujście w obawach dotyczących przyszłości -staram się na bieżąco dbać o moją przestrzeń, także to na plus -brak myśli... wcześniej rozchodziło my się pod pojęciem tych słów: infantylizacja myślenia, płytkość, brak dialogu wewnętrznego, niemożność racjonalnego podejmowania decyzji. Co rozumiem przez niemożność? Tutaj przykłady się mnożą: zbliża się czwarta nad ranem, a ja ciąglę nie śpie, tylko ślęczę bezmyślnie wpatrzony w ekran. I nie chcę się oderwać. Albo gdy ktoś sobie dla przyjemności ogląda film, to się na to świadomie decyduje. Ja jak się decyduję, to często połowy z filmu nie pamiętam. -wspomniane już przesiadywanie do późnych godzin nocnych -brak koncentracji, czasem zawieszenia, nie mogę się w pełni skupić na powierzonym mi zadaniu -wstyd przed spontanicznym reagowaniem na coś, wstyd przed pokazaniem swoich pragnień, albo głośnym wypowiedzeniem czego oczekują (w danej chwili by uścislić, nie generalnie, jeśli chodzi o takie ogólne pragnienia, to tak jak mówię. nie jestem w stanie ich określić) -jakiś niespisany problem ze światem mnie otaczającym, odczuwana niechęć do portali społecznościowych, telewizji czy słuchania radia. A we wczesnej młodości za tym przepadałem. Nie jest to ''zwykła'' niechęć. Nie lubię radykałów, nie lubię obłudy kościoła, nie lubię gdy ktoś kogoś poniża, nie lubię długich paznokci u kobiet - to zwykła niechęć, tamta jest związana ze ''stanem umysłu'' (dopełniając: ogólnie akceptuję innych ludzi, nie boję się ich jako takich, nie mam problemu z dotykiem czy bliskością, powiem więcej: nawet mi tego brakuje) -czasami z nie wiem dokładnie jakich przyczyn napięcie, które jest we mnie cały czas na chwileczkę spada. I jest na momencik dużo lepiej -niechęć do myślenia; sam nie wiem z czego to wynika, bo jak już się za coś zabiorę to chwilkę idzie mi dobrze, ale potem się rozkładam -zmęczenie, które wynika z tego mojego ''stylu życia'' - jedyne emocje jakie odczuwam to albo złość, albo smutek, albo gniew. Rzadko, albo nawet w ogóle nie pojawia się coś przyjemnego. Teraz do tego doszło że nie mogę się rozpłakać, a ponoć dusza cierpi najbardziej wtedy, kiedy nawet nie można wywołać płaczu. Do mnie się to odnosi całkiem słusznie, bo gdy próbuję wywołać płacz, to staram się czepić rozmaitych rzeczy, ale nic nie działa, nawet to, co dawniej mnie rozkładało. Proszę sobie wyobrazić, że na pogrzebie dziadka, który był dla mnie drugą najbliższa osobą na ziemi, to chciałem się rozpłakać, ale nie mogłem. Dopiero później jakaś smutna pieśń spowodowała, że poleciało mi kilka łez po policzkach. Martwi mnie to niesłychanie, że nawet gdyby zmarła teraz moja mama, to nie przeżyłbym tego jak należy, tzn. zasmuciłbym się i trochę pomartwił, a potem dalej - do 3 nie spać, na zajęcia ledwo co się wyrobić, po zajęciach na hiszpański, w domu jedzenie, bezrefleksyjne czytanie blogów, coś napisać po angielsku (ale tak bym później musiał poprawiać 5 razy - świadome popełnianie błędów?), czytanie słownika wyrazów obcych z otępieniem, zastanawianie się co jutro kupić do jedzenia, ooo i mogę się nareszcie położyć, a nie!! o nie!!! co to, to na pewno nie. Jeszcze na przymus jakieś głupie filmiki na jutjub, a potem seansik z filmów Kubricka, z którego pamiętam niewiele, tak oto opisałem swój dzionek. Martwi mnie, że nie mogę/mam blokadę żeby zrobić coś spontanicznie - np. chcę wyjść na basen, popływałbym, tak bym się zmęczył troszkę dla zdrowia, ale zawsze sobie znajdę jakąś wymówkę, a to muszę nadgonić zaległości w hiszpańskim, a to przeczytać coś na zajęcia, bo nie zapamiętałem niczego z tekstu oprócz ogólników. OOo, a to się pouczę na to, albo na to. Ostatecznie wykonuję rzeczywiście te zadania niedbale, albo robię coś innego....
  2. legia150

    Psychoza??

    Dzień dobry. Właściwie to nie wiem od czego zacząć, więc zacznę od początku. Mam ze sobą, za sobą i przed sobą wiele problemów. Najprawdopodobniej zaczęły się we wczesnym etapie dzieciństwa, około 3 roku życia, kiedy wsłuchiwałem się w kłótnie rodziców. Choć żadnych, rzecz jasna, symptomów demonstrowania moich nieporadności nie pamiętam, ale sądzę że to był posiew, który teraz zbiera plewy... W wieku 4 lat ojciec wyprowadził się od ''nas'', zostawił mnie, dwa lata młodszą siostrę oraz mamę. (W domu mieszkali również dziadkowie, rodzice mamy). Po krótkim czasie przyjechał mnie zabrać ze sobą. Z tego co pamiętam to nawet się cieszyłem, że będę mógł pobyć z tatą, bo za nim tęskniłem. Podczas dnia ''pakowania walizek'' pamiętam taką scenkę, która posłuży w dalszej części opowieści. Mianowicie, gdy dziadek zaczął płakać, że wyjeżdżam i biadolić co to on beze mnie zrobi (udawał, w jego stylu, żebym poczuł się ważny, zresztą aluzję wyczułem i mu to powiedziałem, heh) odpowiedziałem mu, że wszystko będzie dobrze, bo tak czuję. Byłem jakoś optymistycznie nastawiony... Optymizm skończył się z czasem. Po tygodniu przebywania u ojca zacząłem wypytywać kiedy pojedziemy do domu.... brakowało mi ciepłej atmosfery pełnej miłości i wszystkich zapamiętanych. Pytałem tak i pytałem bez końca. Tęskniłem chyba cholernie (odczuć nie pamiętam, ale te pytania tak). On mówił mi, że na wiosnę (była dopiero jesień). Nie było jak skontaktować się z domem bo wtedy ojciec nie miał telefonu, to był 96 r. Miał samochód, którym mógłby mnie zawieźć, ale z wiadomych przyczyn pewnie nie chciał mnie odwozić. W każdym razie po 5 tygodniach mama z dziadkiem nie wytrzymali i pojechali po mnie. Zastali mnie w złym stanie. Miałem zapalenie oskrzeli, strasznie kaszlałem. Zabrali mnie ze sobą i od tego czasu mieszkałem już w domu rodzinnym... przynajmniej do pewnego czasu, ale to zaraz. Od tego czasu już nie byłem sobą. Nie byłem już tym żywym dzieckiem z przed wyjazdu. Wcześniej bawiłem się, skakałem, śmiałem się i przede wszystkim w moim zachowaniu nie dało się zauważyć niczego ''odbiegającego od normy''. Po pobycie u ojca miałem lęki ponad wszelką pojętność, które dopadały mnie w chwilach bycia sam na sam (mówię o wnętrzu, o dialogu wewnętrznym), kiedy miałem zasnąć - spałem wtedy z dziadkiem, bo sam się bałem, ciągle się wypytywałem - ''Dziadziu, patrzysz na mnie?'' Dziadek, no przecież widzę, że nie patrzysz! Patrz się na mnie. I co myślał, że zasnąłem, to on się odwracał, a ja - ''tylko się nie odwracaj, proszę''. Nie był to lęk urojony, czegoś się bałem... Dało się to łatwo zauważyć, więc dziadkowie i mama zaczęli się zastanawiać ''Co się stało temu chłopakowi''. W końcu dziadek zadał mi pytanie czego ja się tak boję? Czy oni Cię czymś straszyli, co? Chyba się trochę opierałem z odpowiedzią, a dziadek nalegał żeby wyznać mu prawdę. W końcu przytaknąłem. I z czasem się potoczyło. Mówiłem czym - krokodyle, wiedźmy, duchy, itd. Tak naprawdę nie było. Myślę, że też mi ulżyło, bo przynajmniej lęk był skonkretyzowany. Strach ma to do siebie, że boimy się nieznanego, lękamy się zaś czegoś. Nie wiem dlaczego to powiedziałem. Wiem tyle, że nie chciałem nikomu zaszkodzić. Nikt mnie podczas 5 tygodniowego pobytu nie straszył z tego co pamiętam. Ojciec mieszkał (i mieszka) ze swoją matką i jej siostrą. Z tego co pamiętam, to wówczas ''babki'' kazały mi siedzieć spokojnie, nie pozwalały mi na zbyt wiele, miałem siedzieć cicho i się bawić. Rodzina ojca jest uboższa, więc nie miałem tylu zabawek, nie było tak kolorowo, brakowało mi chyba kontaktu, bliskości. Ojciec też jak się już przeprowadził stał się mniej radosny, z czasem w ogóle nie okazujący uczuć. No. Miałem 6 lat. Poszedłem do zerówki w miejscowości domu rodzinnego. Od czasu lęków, które miałem już nie dzień w dzień, a okresowo byłem bardziej apatyczny, zamknięty w sobie, skostniały, mniej skory do nauki nowych rzeczy. Były dni kiedy w zerówce wstydziłem się zapytać czy mogę iść się wysikać. Pewnego razu nawet zesikałem się, kilka razy zmoczyłem pościel. Wtedy matka postanowiła, że dzieci muszą mieć ojca i przenosimy się do niego. Zmieniłem otoczenie, ale nowe środowisko całkiem fajnie mnie przyjęło, ja też się z czasem zaadoptowałem do nowych warunków. Wiek 6 -10 lat: W szkole szło mi nieźle. Radziłem sobie z nauką, zwłaszcza, że mama pomagała mi w lekcjach. Miałem problemy z czynnościami manualnymi jak zwinne radzenie sobie z plasteliną, wycinanie (ogólnie rzecz biorąc technika), układaniem puzzli, czy pomaganiem w jakimś majsterkowaniu - niechęć przeogromna, ale inne ''zajęcia'' były dla mnie przyjemnością, co zresztą odzwierciedlał pasek.(na świadectwie;) Jeśli chodzi o klimat w domu, to nie był za wesoły, sytuacja była napięta, zwłaszcza, że musieliśmy się gnieździć w jednym pokoju, jeżeli chodzi o spanie. Zwłaszcza despotyczna mamusia tatusia dawała nam we znaki. Na weekendy wyjeżdżaliśmy do dziadków. To było to! Na to czekaliśmy! DOM! Nareszcie! Jestem przekonany, że wtedy rzeczywistość odbierałem już po swojemu, czyli przez dwie ściany z czapką na oczach. Nie pamiętam jakie emocje mną targały podczas domowych kłótni. Było nieprzyjemnie, ale jakoś to trzeba było znieść. Wiem, że w tym czasie byłem dzieckiem wciąż rozgadanym, jednak jadłem już ponad normę. Nie widziałem w tym nic złego, czułem po prostu głód (urojony), tak naprawdę odreagowywałem podczas jedzenia napięcie. Byłem dzieckiem przewrażliwionym właśnie ze względu na wagę, zbierało mi się na płaczki kiedy przezwała mnie siostra czy koledzy. Mama zwracała mi uwagę, ja jednak nie mogłem się powstrzymać, w tym momencie mogłem się poczuć chwilkę lepiej. Banalizacja treści myślenia, myślenie infantylne, płaskie i płytkie o życiu, o tym, co mnie otacza w ogóle nie współgrało z tym chociażby jaką mam szybką zdolność czytania i przetwarzania, czy zapamiętywania tekstu. Brakowało mi już w tym wieku myślenia o sobie, spełnianiu swoich potrzeb. Nie czułem ich. Czasem by spowodować u siebie płacz, to w myślach przywoływałem różne tragiczne obrazy śmierci matki, czy swojego kalectwa. Płakałem rzewnymi łzami, miałem trochę lepszy humor. Nie przypominam sobie, bym od tego okresu usłyszał od rodziców słowo kocham Cię. (celowe ukierunkowanie). Celowo też przerysowuje -bo słówko kilkanaście, albo kilkadziesiąt razy od mamy słyszałem, ale brakowało mi w tym ładunku emocjonalnego. Nie czułem tego. Wiek 11-15. Ciągle żrę. Połykam jedzenie nie zważając na to co i jak jem. W wieku 13 lat miałem 168 cm i ważyłem 74 kg. Może nie tak dużo, ale sporo się ruszałem, to fakt. Nałogowo (cały dzień) grałem w piłkę nożną, z rzadka jakieś dziecięce zabawy. Od 4 klasy podstawówki zmieniłem otoczenie. Jak moi koledzy, musiałem dojeżdżać autobusem szkolnym do pobliskiej miejscowości. Było źle, bo nie potrafiłem się odnaleźć, musiałem za kimś chodzić, musiałem być pod czyjąś protekcją, nie miałem własnego zdania, raczej unikałem konfliktów, bo bałem się że ktoś mnie wypunktuje z powodu mojej tuszy. Ofiarą klasową nie byłem, akurat ''tępili'' innych, w ostateczności potrafiłem się odgryźć. Jednak jakieś docinki się ciągle pojawiały, czasem też drobne szturchnięcia. A ja nic już wtedy o sobie nie myślałem, co ja czuję, przecież nie chcę żeby mnie tak traktowano czy coś w tym stylu, ale oczywiście tego nie wypowiedziałem, zapewne to we mnie siedziało, bo takie pojedyncze myśli mi do głowy przychodziły (raz na rok). Kompletna bierność. Z nauką też szło o wiele gorzej. Pojawiła się do niej niechęć. (trwa i trwa do dzisiaj... o czym poniżej). Infantylizacja myślenia, hmm, czym to można nazwać? Podam przykład: Zadanie domowe: wymyśl wywiad z Robinsonem Crusoe. Dzień dobry. Dzień dobry. Jak Pan się czuł na samotnej wyspie? Źle, bo były złe warunki. A nie bał się Pan dzikich zwierząt? Bałem się, najbardziej węży i pająków. Jaka pogoda panowała na wyspie? Głównie było ciepło. Ooo, a kogo Pan spotkał podczas pobytu na wyspie? Piętaszka. Dziękuję za wywiad. Dziękuję. ''Więcej nie potrafię.'' Pustka w głowie. Nie wiem czego to było oznaką. Miałem bogaty zasób słownictwa, bujną wyobraźnię, pamięć do używanych zwrotów. Takie coś powstawało w gimnazjum. Na to mnie było stać. Rodzi się pytanie - jak sobie radziłem w takim razie, jak przechodziłem z klasy do klasy, za co miałem średnią 3,6? Otóż wiem, że zdolna ze mnie bestia, tylko ten stan umysłu....zaćmienia... Podam inny przykład. Sprawdzian z historii. Cały dział. Nie chodziłem na lekcje, chorowałem, Czytam przed lekcją z ciekawości materiał. Dostaję 5. Jedyny z całej klasy. Takie niedorzeczne przykłady się mnożą. Uparlem się żeby tak o tym rozpisywać bo wierzę że może to być dla Państwa jakaś wskazówka, co to jest. Ponadto towarzyszy mi myślenie magiczne od samego dzieciństwa, nadawanie znaczenia bezsensownego przedmiotom i swojemu dawnemu hobby - wiedzy o sporcie. Swego czasu pojawiły się też natrętne myśli - nn. Jednak mnie denerwowały i ....je załatwiłem. Trapiła mnie jakieś dwa lata. Oczywiście nie wiedziałem, co to takiego, w ogóle się nad tym nie zastanawiałem, ale zaczęło mnie to liczenie denerwować i zacząłem robić mu na przekór. Sam się wyleczyłem nieświadomie z nn, choć wyleczyłem do końca by było nadużyciem. Niedbalstwo o siebie, brak utrzymywania zdrowego stylu życia, czasem i higieny. Trzeba powiedzieć, że po zakończeniu gimnazjum wyprowadziliśmy się do dziadków. Czasy liceum to już efekty wyłączania się podczas codziennych czynności, brak i za mała ilość kontaktu z rówieśnikami, zaczęło się spanie 2-3 h na dobę, czytanie i oglądanie wszystkiego co popadnie nałogowe, bez większej dawki myśli. Dzięki pamięci, także chyba jakiejś po prostu wyczuciu konwencji zawsze wiedziałem co powiedzieć, jak sobie z tym poradzić, (biorąc pod uwagę ten ''stan umysłu"). Nie zaznaczyłem tego, już od dłuższego czasu, że emocje tłumiłem, nie wypowiadałem swojego zdania, tak jakbym nie istniał, nie liczył się. Jakby świadomość była poza mną, jakbym nie mógł się ocknąć, jakby mechanizmy obronne były w formie... Z dzisiejszej perspektywy nie wiedziałem co z sobą robię( jak i nie wiem), moje życie jest nudne, pozbawione ładunków emocjonalnych, ale o tym zaraz... Bo co do liceum, to wtedy pojawił się przełom w jedzeniu- chcę schudnąć. No to schudłem. Ze 108 przy wzroście 190, schudłem do 60. W pół roku. Na studniówce tańczył pusty patyk. I tu, jeśli nie wcześniej pojawia się pytanie, gdzie byli rodzice, kiedy przytrafiały mi się takie rzeczy? Ojca nie było, był wycofany już od nastu lat, w ogóle nie interesował się dziećmi, bo sam ma cebulę z rosołu zamiast mózgu. Mama zaś... ona chciała mnie wysłać swego czasu do psychologa, ale ja pomoc odrzuciłem, z wielu powodów. Po pierwsze ''nie zauważyłem żeby działo się coś ze mną niepokojącego''!!!! Jak powiedziałem jakbym nie wiadome skąd wiedział gdzie się ustawić, co powiedzieć dość mądrego - sypałem tekstami lepszymi niż Woody Allen ma w głowie - co zapamiętać a co nie. Nuda. A że żrę i szkodzę sobie, że mnie boli wątroba, trzustka, że niszczę sobie kolana? (brak reakcji, jak wtedy tak dzisiaj jest symboliczna ''jak mogłem tak zrobić''? Egzamin na prawko zaliczyłem za 5 razem, mimo, że po 20 godzinach na nauce umiałem jeździć i dynamicznie, i spokojnie. Matury z matmy nie zaliczyłem. Poprawki też nie, a mama płaciła gruby hajs żeby syn chodził do najlepszego korepetytora. Nic się nie starałem. Na lekcjach zapamiętywane rozwiązania z ostatniej lekcji i oczywiście minimalnym nakładem sił coś tam wychodziło. Jednak w domu to już nic. W ząb nie zastanawiałem się dlaczego tak robię. Nie spałem po nocach, potem jechałem na lekcje. Nie miałem w swoim życiu tak naprawdę żadnego zainteresowania, wszystkie były chyba wymyślone i stanowiły formę ucieczki albo rozładowania. Ja do dzisiaj nie wiem kim chcę zostać, co chcę robić z życiem i w życiu. Jak i nie wiedziałem w młodości. To chyba z tej izolacji emocjonalnej. Dzieci mówią kim chcą zostać, mimo że to przeważnie myślenie życzeniowe, pod wpływem impulsu, to ja nic takiego nie miałem. Tak więc rok przebimbałem. Tzn. miałem przyznaną opiekę nad chorą babcią, ale jeśli chodzi o jakąś stymulację z zewnątrz to nic nie było.Nigdzie nie chodziłem. Mówiłem, że zacznę do matury poprawkowej się przygotowywać już za chwileczkę, już za momencik (nie było żadnego dialogu wewnętrznego, zresztą jaki miał być), obudziłem się 3 tygodnie przed maturą. Ale jak bym był wcześniej podenerwowany, tak tym razem spokój i pewność siebie. Zdam to z palcem w d., mimo że nie widziałem że sam jestem w d. Korepetytorka przeraziła się że muszę przerabiać materiał gimnazjalnym 3 tygodnie przed maturą, ja byłem spokojny, że zdam. Codziennie się uczyłem po kilka godzin. Sprawność umysłowa nie była na takim poziomie na jaki mnie było stać, ale co się okazało?Zdałem na 60%. Mam zdolności matematyczne. Także te kity o humaniście, niechęci do matematyki, czy spraw manualno-technicznych odeszły do lamusa. Sam nie wiem jak to nazwać. Ja od niepamiętnych czasów nie dałem z siebie wszystkiego. W żadnej dziedzinie życia. Na studiach (a jestem na III roku) wybrałem się z dala od domu. Kierunek nie był przemyślany świadomie, ale to nic nowego, wnioskując po moich dotychczasowych wywodach. A'la dziecięca decyzje, ooo to jest fajne i dużo czytam i ''się interesuję'', to wezmę to. I rok zleciał. W dalszym ciągu tłumię w sobie emocje, nie umiem ich wyrazić, może nie chcę. Podczas I roku wykonałem tyle rzeczy, ile nie dokonałem zrobić przez ostatnie 10 lat. Ale to było uwarunkowane pewnymi przekonaniami, o których nie chce mi się już rozpisywać. W każdym razie na 2 roku już mnie pokręciło totalnie. Zacząłem mieć urojenia, przekonania że pewna dziewczyna chce mnie dorwać, znaczy spotykać się ze mną. I zaczyna mnie ''prześladować''. Keylogery, wirusy w laptopie, potem spisek się rozrasta, pomóc chce jej cały rok, ja jestem tym do reszty owładnięty. Tracę zmysły - Co ona chce, do cholery? Piszę do niej. Ale ona odpowiada - schizuję. Z nikim z roku o tym nie rozmawiam. Akcja dzieje się dalej - o spisku dowiadują się nauczyciele akademiccy. Napisałem coś na zajęciach, dowiadują się o moim wielkim potencjale intelektualnym, wiedza jest przekazana dalej, ludzie z tv już wiedzą. Mówię o tym w końcu mamie, ale mówi żebym zszedł na ziemię. Nie przyjmuję. Jestem tak wciągnięty. 'Ten specyficzny stan umysłu'' w którym brak mi myśli egzystencjalnych, jakichś przemyśleń nabiera jakiegoś kształtu. By pomijać te wszystkie wątki, to tylko w ramach ciekawości napiszę, że Barack Obama nie wykluczał że w następnej kadencji zostanę jego zastępcą (Sure, we can), a kazanie Franciszka na mszy beatyfikacyjnej było przymilające się do mnie, bym Watykanu w swoim pamiętniku i interpretacji zjawisk wokół nie krytykował. Jest ze mną źle, jest początek maja ubiegłego roku. Specyficzny, już nie zwykły, stan umysłu postępuje. Ludzie słyszą moje myśli. Jest ze mną źle. Grożę, że jeśli ''to'' nie zniknie, to za miesiąc się zabiję. Mówię raczej poważnie. Oczywiście trafiam do psychiatry. Jednak idę z innych względów, haha. Nagle się ocknąłem i stwierdziłem, że ostatnie 15 lat życia było coś ze mną nie tak, to swoiste otępienie, jedzenie kompulsywne jak i wydawanie kasy, takie tam, itd., itp. Utrzymuję mistrzowski pozór - nie mówię nic o tym jak interpretują rzeczywistość (chociaż wiem że ona wie, że ja wiem, czyli zdajemy sobie sprawę z sytuacji - podsłuch nie zniknie, to raczej spisek abym trafił do szpitala na jakieś badania czy eksperymenty), mówię tylko szczerze o przeszłości. Tyle tego jest, że nie stawia jednoznacznej diagnozy, wysyła mnie do psychologa, który okazuje się makietą, a nie psychologiem. Ten pan podejrzewa chad, min ze względu na zmiennosć nastrojów ... (powiedziałem, że co 5 min, co było prawdą) jak i okresy manii, które wypowiedziałem dość zrozumiale trwają od 5 do 30 min. (cholera, norweski to wspaniały język, pościągam trochę materiałów, po czym działania się kończą) Po czasie trzeba dodać że takowych ostatnio nie mam. (Moją interpretacją tego w jaki sposób się zachowywałem i zachowuję, to jest albo poczucie winy, albo zespół stresu pourazowego, albo jakieś błędne przekonania tkwiące w podświadomości. Uciekam, bo tak mi jest wygodnie) Nieporozumienie, bo żadnych cykli wzrostu aktywności i spadków u mnie nie ma, u mnie jest tylko recesja. Wracając do opowieści - w końcu grożę matce że się zabiję. Mama jest wierząca (w przeciwieństwie do mnie, zresztą z moim stanem umysłu w co miałem uwierzyć, skoro nawet nie roniłem łez, gdy odchodzili moi najbliżsi), mówię jej ''Niech ten Twój cały Duch Święty coś wymyśli, i cię natchnie, bo w przeciwnym razie będzie po mnie. Skoczę z jakiegoś wysokiego budynku.'' Faktycznie, groźba jest poważna, sądzę, że gdyby Duch Święty jej nie natchnął, to pewnie bym już tego nie pisał. Dzwoni do mnie następnego dnia. Duch Święty mnie natchnął. Pojedziemy do egzorcysty. ''Myślę'' sobie, matka chce zrobić ludziom show, (ona też jest w to wplątana), ale równocześnie pojawia się kolejna przenikliwa i godna oczytanego myśl - "A może to będzie przełom'' Może po tym mi odpuszczą. Muszę odcierpieć za swoje grzeszki z przeszłości. A co mi tam. Będę protestował, ale dam się namówić. Wiem, że to nie zniknie, ale ciekawe doświadczenie. W końcu coś ciekawego. Jesteśmy u księdza. Oczywiście, jak każdy czlowiek wysyła w moim kierunku różne sygnały i gesty, które interpretuję. Odprawia swoje rytuały, po czym wracam do domu. Pytam arogancko mamy - No i co? Nie czuję żeby znikło. Dalej jest. Wiedziałem, że tak będzie. Ale długo już tak nie było. Z każdym kolejnym dniem zaczęła temperatura tego opadać. Po dwóch miesiącach powróciłem do żywych. W tym stanie jaki miałem przed tą schizową akcją. Jestem na III roku studiów. Zajęcia nie są trudne, przynajmniej dla mnie. Praktyki odbyłem, trochę doświadczenia zdobyłem, ale to nic w porównaniu do tego jak chciałbym żyć. I czuję że mógłbym żyć inaczej. Ale brakuje mi jakiegoś punktu zaczepienia. Ciągle szukam podobieństw w historii przypadków, przeszukuje fora w nadziei (złudnej), że coś znajdę, a tym czymś będzie wzór na ściężkę do szczęścia. Banalność pojawiających się, hmmm, impulsów? Czy są jakieś poprawy, tzn. czy się staram? Trochę tak. Próbują przynajmniej ogarnąć to, na co mnie stać. Skończyłem w jednej chwili z wydawaniem bezmyślnym i nałogowym kasy, które wlekło się za mną od 10 lat. Dalej mam potrzebę magazynowania, ale zostały mi już tylko jakieś książki, albo filmy. Nie żrę, staram się jeść, chociaż wiem że napady się zdarzają, by uściślić nigdy nie wymiotowałem, ani nie chciałem się w sposób świadomy skrzywdzić (poza tym sugerowaniem samobójstwa) (mam stałą wagę 90-93). Rozsądniejsze dawki żywieniowe biorą się już z prostego przesłania. Ile razy można mieć zgagę? Nie chcę nawet pomyśleć w jakim stanie są moje wnętrzności. Pomyśleć, czyli wypowiedzieć: złym. Krzywdzenie siebie nie dociera do mnie. Poza tym ostatnio wypowiadam swoje zdanie, wszedłem nawet w kilka drobnych konfliktów, ale czułem się ''całkiem spoko''. Zacząłem większa uwagę przywiązywać do otoczenia, sprzątać po sobie, utrzymywać porządek w pokoju. I tutaj przynajmniej mogę powiedzieć, że zrobiłem coś dla siebie. To dość przyjemne uczucie, chociaż nie chcę wypowiadać swoich słów za bardzo upychając je w kontekst. Ja nie wiem co to są uczucia, czy emocje, czy zadowolenie z siebie. Po prostu po zobaczeniu w pokoju porządku, jakiejś klarowności w głowie się ''troszkę uspokoiło''. I ten stan lubię. Co innego jeśli chodzi o aktywność umysłową. Tutaj nie dość, że nie wycisnę z siebie wszystkiego, to z czasem wykonania zadania przeciągam je w kolejne minuty czy nawet godziny. Duży mętlik, nie potrafię czegoś usystematyzować. Czasami zdarza się jakieś wyciszenie, ale wtedy jest z kolei zamulenie i tracę błyskotliwość umysłu. Chciałbym jakiejś sensownej porady. Zdania typu '' Za dużo od siebie wymagasz" w moim kontekście do mnie nie trafiają, bo dziwnym trafem jestem przekonany, że w zdrowym ciele, zdrowym duchu mógłby studiować, pracować, mieć dziewczynę, i troszkę czasu na jakieś hobby. Przy takim stanie umysłu nie jestem w stanie powiedzieć niczego o sobie, jakie mam predyspozycje zawodowe i osobowościowe, cechy temperamentu. Ja ciągle dryfuję, jakbym nie mógł się zatrzymać, zastanowić. Nie mam czasu, kiedy czuję się wyluzowany, albo zwyczajnie wypoczywam. Wiecznie coś, nie potrafię odpocząć. Jestem jednocześnie sfrustrowany, że nie mogę się podjąć porządnie jakiegoś konkretnego zadania, odwlekam, przekładam, a jak już nie przekładam, to pojawia się specyficzny stan. Dla tego jest niechęć do podejmowania nauki. Frustracja bierze się z tego, że chce pretendować do miary człowieka, nie zwierzęcia, albo rośliny i się rozwijać duchowo, intelektualnie i przede wszystkim doświadczać życia z całymi jego troskami, wykonać jakieś zdanie w końcu nie przeciw sobie, nie sabotując swoich działań... Bo jak przez te kilkanaście lat życia-życie przemyka obok mnie. Nigdy nie interesowałem się tym jaka będzie pogoda, co się wokół mnie dzieje, co założę, co posprzątam, co chcę w życiu robić. Proszę o opinie.
×
×
  • Dodaj nową pozycję...