Skocz do zawartości
Forum

Czy wmawianie sobie, choroby psychicznej to choroba psychiczna?


Gość Everyone

Rekomendowane odpowiedzi

Witam serdecznie,
Stwierdzilam, ze musze opisac swoje problemy, poniewaz czasem nie moge ze soba wytrzymac i zastanawiam sie czy to miesci sie w granicach normalnego "dorastania", wkraczania w otchlan doroslosci czy graniczy z jakims stanem patologicznym.
Mam 19 lat, jestem na I roku studiow. Nastroje depresyjne trzymaja sie mnie od drugiej polowy 1 liceum, z przerwami na wakacje i ferie zimowe. Wowczas to uswiadomilam sobie, jaka bylam naiwna i jak bardzo plynelam z pradem moich rowiesnikow ze szkoly. Prowadzilam beztroskie zycie glupiutkiej nastolatki, moja samoswiadomosc nie byla jeszcze dobrze rozwinieta. Imprezowalam ze znajomymi, pilam alkohol od 1 liceum, bylam szczesliwa, poniewaz bylam naiwna i zatracona w tym pustym, "elitarnym" srodowisku, ktorego szkielet stanowily relacje opierajace sie na wspolnej imprezie czy browarze. Po tym jak sobie to uswiadomilam, czyli wlasnie pod koniec 1 liceum, zerwalam znajomosci z wiekszoscia tych ludzi, poniewaz zdalam sobie sprawe, ze nie moge z nimi na zaden ciekawy temat porozmawiac ani zastanowic sie nad pytaniami iodwiecznie nurtujacymi gatunek homo sapiens. Dodam jeszcze, ze w tym czasie zakonczylam kariere sportowca. trenowalam wyczynowo codziennie od 4 lat, dlatego po powrocie z wyczerpujacego treningu nie bylam w stanie zaprzatac sobie glowy niepotrzebnymi lub egzystencjonalnymi myslami, a wszystkie negatywne wyciskalam razem z potem na treningu. przez dlugi okres czasu,po zakonczeniu kariery sportowej, nie moglam sie pozbierac emocjonalnie, nie moglam nic rozplanowac w czasie, mialam problem z ogarnieciem sie w czasie. Po 1 liceum zmienilam klase (nie ze wzgledu na ludzi tylko na ambicje- zmiana profilu klasy, by podazac i realizowac idealy, ktore pozniej okazaly sie byc gwozdziem do mojej trumny albo kluczem do bramy niebios, ktorej wciaz szukam). W nowej klasie nie bylam usatysfakcjonowana ludzmi, wrecz przeciwnie, byli wedlug mnie tragiczni. Byli sztywnymi kujonami, ktorych jedynym tematem byla szkola, a celem zyciowym dostanie sie na medycyne, a jesli by (bron Cie Panie Boze!) nie dostali sie na ta medycyne to by sie swiat im zawalil, ale to raczej jest malo wazne w przypadku mojego problemu :) aczkolwiek kwestia braku normalnych przyjaciol w szkole potegowala moje nastroje depresyjne i wpedzala mnie co raz glebiej w sama siebie jednoczesnie obudowujac w dosyc szczelnym pancerzem. Od tego czasu mam problemy z nawiazywaniem znajomosci w srodowiskach, w ktorych sie pojawie i poki ktos sie do mnie nie odezwie to ja tym bardziej nie zrobie tego pierwsza, a w glowie bede miala mysli pokroju "ludzie sa tacy niesmiali, malo towazyscy i niemrawi". czysta hipokryzja z mojej strony. W skutek tego wmowilam sobie, ze jestem samotnikiem z charakteru i wole byc sama, podczas gdy moje gluchonieme serce wolalo o prawdziwych przyjaciol i prawdziwa milosc! i tak jest do teraz, mimo tego, ze aktualnid mam jako takich znajomych i przyjaciolki to nie jestem usatysfakcjonowana nimi. Wydaje mi sie, ze sa oni gorsi ode mnie i ze zasluguje na inteligentniejszych, bardziej wylansowanych, fajniej ubranych, ladniejszych znajomych. Okropny snobizm, co ? Ale po prostu nie moge sie uwolnic od tego poczucia, wiem, ze jest ono zle, ale nie moge go porzucic. W zasadzie jest to moj kolejny problem, ktory skutecznie zakloca dazenie do osiagniecia wewnetrznej rownowagi. A problemem tym jest fakt niemoznosci poradzenia sobie ze wszystkimi wadami charakteru. Nie wiem czy to jest wina blednego pojmowania przeze mnie religii katolickiej czy tyranskiej wladzy mojej matki, aczkolwiek mam problem z zaakceptowaniem negatywnych (ale nie tylko) uczuc u siebie. Nie moge zaakceptowac np. Zlosci, zazdrosci, nienawisci, wywyzszania sie nad innych u siebie. Mam poczucie, ze Odczucia te sa nieadekwatne, nie chce ich, ale nie moge ich wykorzenic, co jest zrodlem poczucia wewnetrznej frustracji i smutku.
z jednej strony mam poczucie, ze jestem bardzo ladna, ciekawie ubrana, mam interesujace zainteresowania, jestem pomocna, sympatyczna, mam w sobie klase, (albo tak mi sie wydaje, a w kazdym razie lubie to), a z drugiej strony wydaje mi sie, ze jestem gownem. Boje sie porazki, dlatego w ogole nie zaczynam zadnych aktywnosci (typu konkursy , olimpiady przedmiotowe, kolka zainteresowan na studiach), wydaje mi sie, ze to nie ma sensu, bo ja i tak nie bede w tym dobra, to po co w ogole sie za to Zabierac? Zdaje mi sie , ze jestem niewolnica swojego potencjalu i ambicji, czuje, ze moglabym wiele, a nie moge. Czuje sie jak Raskolnikow, ubermench, ktory zostal stworzony by zostawic swoj "boski" pierwiastek na tej ziemi, ale to poczucie jest ciezarem, ktory dostatecznie miazdzy mi ramiona i wgniata mnie w ziemie, zamiast wznosic ponad ziemie, na wyzyny ludzkich idealow. Czuje, ze gdzies na swojej drodze zycia zgubilam swoja dusze, ze zostala ona gdzies wiele lat wczesniej , a ja teraz nie wiem kim jestem. Przez to nie zdalam matury tak, by dostac sie na wymazona medycyne, mialam problemy w liceum z nauczeniem sie materialu, szybko zapominalam tego co sie nauczylam i dostawalam slabe oceny. Przez to, ze dostawalam slabe oceny na tle klasy wydawalo mi sie, ze jestem najgorsza, moje poczucie wlasnej wartosci obnizylo sie wystarczajaco, by sprowadzic obraz wlasnej egzystencje do poziomu dziecka zagubionego we mgle, buszujacego w zbozu jak holden caulfield. Pod wplywem obcowania w liceum z samymi kujonami, ja: wysportowana, ladna, interesujaca sie teatrem, wyparlam sie sama siebie. Nie chcialam juz byc soba, nie chcialam zyc sama ze soba, wydawalo mi sie, ze moje usportowienie, zdolnosci aktorskie i wyglad ciaza na mnie, bo nikt w szkole ich nie docenial. liczyla sie tylko szkola, medycyna, chemia, "macie byc najlepsi!", "nie dostaniecie sie na medycyne", biologia, etc. Wyparlam sie sama siebie i zapragnelam byc brzydka, ale madra, tak jak kujonki ode mnie z klasy, chcialam porzucic swoje usportowienie (osiagniecia na poziomie wojewodzkim, starty w mistrzostwach polski, wysportowane cialo, dobra kondycja) na rzecz zwiekszenia pojemnosci umyslowej, by tylko dorownac galopujacym koniom biologiczno-chemicznym, ktore wznoszone byly na piedestaly z powodu swojego iscie "godnego pochwaly" zachowania. Brakowalo mi docenienia i zainteresowania moja osoba przez poczawszy od najblizszej rodziny, konczac na Bogu. Z bratem nie rozmawiam od 2 lat, matka wykazuje male zainteresowania moim zyciem i tym, co sie w nim dzieje, nie pyta, nie wspiera slowem, nie przychodzi do mnie zeby porozmawiac, po pracy oglada tylko telewizje, a w przerwach narzeka ile to ma pracy w domu, w ktorym trzeba tyle prac, gotowac i sprzatac. W weekendy zdarza jej sie siedziec ze znajomymi w kanjpie, jest towzyska. Rodzice sa rozwiedli, gdy bylam w 1 klasie podstawowki. ojciec chlal, gral w kasynie i porobil tyle dlogow, ze z dnia na dzien prysnal na nieznany kontynen za chlebem i tyle go widzialam. Ojczyma mam, z ktorym sie dobrze dogaduje, dlatego az tak nie odczuwam pustki ze strony ojcowskiej milosci.

Wracajac jeszcze do przyjaciol, to z jednej strony moje serce ucieka do towazystwa, do ludzi, do bratania sie z parobkiem, podczas gdy w kontakcie z wiekszoscia ludzi czesto czuje sie skrepowana i bardzo meczy mnie stwarzanie pozorow bycia wyluzowana, otwarta i po prostu soba. Z reszta bardzo dobrze mi to wychodzi :)
gdy bylam w podstawowce czasami zle czulam sie w tlumie, ciazylo na mnie bycie samej w tlumie, gdy np zgubilam sie w supermarkecie bylo mi ciezko chodzic miedzy polkami samemu szukajac rodzicow, czulam sie zle, czulam sie jak mucha w smole chodzac tak sama w ta i z powrotem, swiat wtedy byl taki nieswoj, daleki , nieuchwytny, a ja bylam w nim zagubiona samotna ksiezniczka.
Mam 19 lat, a nie poznalam jeszcze zadnego chlopaka, z ktorym moglabym sie zwiazac. Wiekszosc w moim otoczeniu wydaje mi sie tragiczna, mam wielu kolegow, ale tak jak pisalam wczesniej akceptuje ich jako kumpli, ale nie molgabym sie z nimi zwiazc, bo powiedzmy nie sa wystarczajaco przystojni albo wylansowani tak jakbym tego chciala. Do tego dochodzi jeszcze problem z zakochaniem sie. Wstydze sie zakochania. Wstydze sie mamie lub komukolwiek przyznac, ze jestem zakochana. Nigdy tego nie zrobilam. Tym bardziej wstydze sie zakochac w byle kim (oczyiscie polowa mnie mowi mi, ze dany koles tl byle kto, a druga napomina, ze jest to wartosciowy czlowiek, od ktorego duzo moge sie nauczyc, odwieczna walka, w ktorej ja jestem oprawca i ofiara). Ostatnim razem bylam zakochana rok temu, a wczesniej 3 lat temu, wczesniej 3 lata temu. oczywiscie bez wzajemnosci, bylo to wzdychanie na odleglosc, bo przeciez, ja nigdy bym sie nie przyznala nikomu do tego, tym bardziej nie bylabym w stanie doprowadzic do tego, zeby uwielbiony chlopak poderwalby mnie. Moja milosc do mezczyzn zawsze konczy sie cierpieniem. Siedze sobie taka zamknieta w sobie, wzdychajaca, cierpiaca na wyniszczajaca od trzewi milosc, nie majaca zamiaru nic z tym zrobic. Dlatego wlasnie Zakochuje sie szalenie rzadko. trzymam moje serce na smyczy z obawy przed zranienieniem. Przeraza mnie to, ze jedyna miloscia, ktora moge obdarzyc jakiegos chlopaka to milosc do granic szalenstwa. Innej, z reszta, nie akceptuje w kwestii chlopak-dziewczyna. Ta swiadomosc ciazy na mnie tak bardzo, ze wole nie wplatywac sie w zadne relacje na poziomie spotykania sie i bycia ze soba. Wcale nie umawiam sie z chlopakami, jestem raczej zamknieta na wszystkie impulsy z ich strony. Zamykam swoje serce w szkatulce, ktora jest bezpieczna. zbudowana z egoizmu polakierowanego wlasnym hobby. wydaje mi sie, ze gdy nadejdzie odpowiedni kandydat to powierze mu klucz do szkatulki. Ale boje sie, ze wtedy bedzie juz za pozno, bo serce zardzewieje, a szkatulka stanie sie nie do otwarcia. Zdarza mi sie, ze po pijaku ogarne sie (tzn bede sie calowac, nic glebszego :) z jakims typem, ale na drugi dzien zawsze wbudza we mnie to ogromne odbrzydzenie i wrzuty sumienia. Tlumie w sobie wszystkie przejawy seksualnosci. Gdy zakochalam sie ostatnio (rok temu) to przez tydzien od uswiadomienia sobie, ze to juz jest zauroczenie, a nie podobanie, chodzilam z "glowa w chmurach". nie wiem co robilam, nie pamietam jak funkcjonowalam, nie pamietam co robilam, jak zylam i jak udalo mi sie zaliczyc sprawdziny i dotrzec na miejsce korepetycji czy do szkoly. Po ok tygodniu wewnetrznych katuszy, powoli uswiadamialam sobie stan, w ktorym sie znajduje i przedsiewzielam wszelkie kroki zeby sciagnac siebie na Ziemie. Do teraz wyobrazam sobie, ze spotykam tego chlopaka na ulicy. Proponuje mi on spotkanie, bo ladnie wygladam, a ja mu odmawiam, odrzucam go, mowiac mu, ze nie mam czasu. Wyobrazam sobie, jak ja go odrzucam. Nie moge sie uwolnic od tego myslenia. Nie moge takze uwolnic sie od natretnych, powracajacych mysli o bledach, wtopach i glupstwach popelnionych w przeszlosci. Po jakims towazyskim wyjsciu czy imprezie zakrapianej % zawsze znajduje siebie sytuacje, w ktorych, wedlug mnie, wyszlam na kretynke. Maluje je w pamieci wraz z najdrobniejszymi szczegolami, mimo tego, ze nie wiem po co to robie, domalowuje sobie nawet zakonczenia tych historii! Co wiecej, mimo tego, ze sa one dla mnie nieprzyjemne, w myslach opowiadam je komus, co tylko bardziej wpedza mnie w poczucie kretynstwa. Po tym, jak dociera do mnie, co robie przeklinam siebie, czasem nawet na glos wypowiadam "kur*a, kur*a, kur*a" tudziez "ja pier..." Najczesciej zdarza sie to, po tym gdy na imprezie za duzo wypije i zamiast smiac sie z rzeczy ktore po pijaku wyprawialam, niemozliwie obwiniam sie za to, wyzywam sie od bydla, ktore chcac wspinac sie na wyzyny ludzkosci, unuża sie w alkoholu jak swinia do stopnia zatracenia mysli, a tym samym sprowadzenia sie do poziomu zwierzecia i stanu, w ktorym czlowiekiem rzadzi jedynie podswiadomosc. Ok, mozna powiedziec, ze sprawa jest prosta i po prostu "nie pij wiecej" i tyle,ale mysle, ze to, ze zamiast skonczyc sie u mnie na jednej lampce wina konczy sie na litrze wina pomieszanego z piwem. nie jest normalne i to, ze przestane pic na imprezach (ktore nota bene, tak czesto sie nie zdarzaja) nie zalatwi mojej sprawy z bania, a jedynie ja zlagodzi. Umiem sie bawic bardzo dobrze bez alkoholu, ale ludzie ktorych znam nie umieja i bedac z nimi nudzilabym sie. Mozna powiedziec w takim razie "to zmien znajomych", ale mi sie wydaje, ze gdziekolwiek sie nie pojawie nie ma ludzi, ktorzy by mnie zrozumieli i podzielali ten sam swiatopoglad co ja. obojetne co, zawsze jest zle. Nie potrafie dostrzegac dobrych cech, u wiekszosci ludzi widze negatywne cechy, z wiekszoscia ludzi nie chce mi sie zadawac, bo wydaje mi sie, ze sa nudni. Z tymi, z ktorymi sie zadaje, tez wiekszosc wydaje sie byc nudna, ale gdybym sie z nimi nie zadawala siedzialabym sama w domu zaciskajac sobie na szyi wirtualny sznur uszyty wloknami samotnosci. Tak sie czasem dzieje, podczas jakis przerw typu swiateczna, gdy nie wychodze do ludzi. Mam sklonnosci do zbytniego analizowania, roztrzasania, a jak mam przerwe od nauki, nie mam czym sie zajac to tym bardziej analizuje jeszcze wiecej. Potrafie tego samego dnia cieszyc sie i byc wniebowzieta z powodu zrobienia sobie pysznego, zdrowego koktajlu, a za godzine byc wkurzona, z tego powodu, ze sasiadka powiedziala cos, co wg mnie zbyt bardzo naruszylo moja strefe prywatnosci albo prawie plakac z poodu bycia glodna, bo pizza nie dotarla na czas. I tak na przemian. Przeplatane wspomnieniami moich zachowan z przeszlosci. Gdy zaczynaja sie studia i narzucam sobie dodatkowe zajecia w postaci treningow sportowych czy warsztatow teatralnych, a gdy tylko przez to przestaje ogarniac rzeczywistosc i zycie zaczyna mnie meczyc z powodu zmeczenia zyciem to popadam w nastroje depresyjne z tego powodu, ze zycie zaczyna mnie meczyc... Pozniej jest przerwa/wakacje wracam do siebie, zaczyna sie nauka, gonitwa za galopujacymi obowiazkami, brak chwili wytchnienia i zatrzymania sie i zobaczenia gdzie jestem, tylko rozpaczliwe gaszenie pozaru wznieconego przez swoja nieumyslnosc. Mam wrazenie, ze wszystko dzieje sie zbyt szybko, a ja nie dorastam do tego co sie dzieje, mam wrazenie ciaglego nienadazania za zyciem. Czuje jakby zycie przebiegalo na poziomie Ziemi, a ja caly czas obserwuje, przezywam je z poziomu piwnicy. Czuje sie wsadzona zbyt gleboko w swoja skore, ktora jest swoista klatka, w ktorej uwieziona jest moja dusza. Czuje, ze wzrok mi sie rozmywa, nie umiem juz na nic patrzec wyostrzonym wzrokiem. zamykam sie w moim ciele, schodze w dol i boje sie, ze zgubie sie kiedys w jednym z korytarzy tej piwnicy. Stresuje sie byle gownami, ale nie umiem sie nimi nie stresowac. Ostatnio spie dlugo, ale plytko, dlatego chyba nie czuje sie wyspana. Zawsze chodzilam spac wczesnie i wstawalam wczesnie. a gdy poszlam spac pozno to i tak wstawalam wczesnie (spiac powiedzmy 5,6 godz) nie mogac dalej zasnac mimo bycia niemozliwie zmeczona. ostatnio chodze spac 4h pozniej i spie przez pol dnia. Im pozniej ide spac tym bardziej boje sie uczucia, ze wszyscy w domu spia i jest taka pustka. Chyba boje sie wtedy samotnosci i konfrontacji z sama soba i lekami, ktorymi nasiakam przez caly dzien/zycie. Dlatego nie lubie chodzic spac ostatnia w domu, ale mimo tego siedze przed komputerem i nie moge zmobilizowac sie zeby isc wczesniej spac i ide ostatnia spac. Gdy klade sie bardzo pozno, po meczacym dniu, Zdarza mi sie slyszec glosy roznych osob, ktorymi nasiaklam za dnia. Ale to rzadko.
Czesto boli mnie serce i czuje, ze ciezko mi sie oddycha. Mialam robione EKG i przeswietlenie klatki piersiowej podczas badan na studia czy u lekarza sportowego i wszystko jest ok, ale jak mnie cos boli to od razu wymyslam najgorsze. Co chwile sprwdzam reka czy mi serce bije. mam to od malego dziecka, kiedy bawiac sie z gromada dzieci na placu zabaw zobaczylam faceta za drzewem trzymajacego pistolet. do tej pory nie wiem, czy on na prawde mial pistolet czy tylko byla to dziecieca, wybujala wyobraznia. przestraszylam sie tak bardzo, ze umre, a serce walilo mi jak oszale. mialam wrazenie, ze inne dzieci nie zauwazyly tego pana z pistoletem, bo nic sie nie zmienilo w ich zachowaniu i tylko ja sie tak boje. chyba od tego czasu lapie sie i sprawdzam, czy mi serce bije. Wydaje mi sie, ze moge miec raka, guza na plucach, masakra. Dziwne jest to dla mnie, ze napisalam o tym. Wiem, ze nie mam powodow, zeby tak myslec, ale czasem nie moge sie uwolnic od wymyslania sobie chorob, a raczej tej jednej konkretnej, ale dotyczacej roznych organow. Boje sie, ze moge byc chora. Wiem, ze wymyslanie sobie chorob i wiara, ze sie na nie choruje to hipochondria i sobie mysle, ze chyba mam hipochondrie, ale za chwile nachodzi mnie pytanie czy wmawianie sobie ze sie ma hipochondrie, jesli sie jej nie ma to tez hipochondria? Czy wmawianie sobie, ze sie ma chorobe psychiczna to chorobapsychiczna?
Gdy bylam mala, tak do okolo 3 klasy podstawowki, gdy mialy miejsce jakies bardzo dotykajace mnie wydarzenia ( dla mnie po prostu byly nowe, nierealne, straszne, dziwne, dla innch mniej, nie mieli oni takiego silnego odczucia bajkowosci tych zdarzen jak ja) to na drugi dzien mialam poczucie, ze one sie nie wydarzyly albo na drugi dzien nie moglam uwierzyc, ze to sie w ogole zdarzylo.

Wiem, ze duzo ludzi boryka sie z o wiele gorszymi problemami psychicznymi, co i tak nie zmienia faktu, ze nie jest to lekarstwem na batalie toczace sie wsrodku mej duszy. Chcialabym tylko wiedziec czy jestem wyjatkowa egoistka i na swiat patrze tylko z mojego punktu widzenia, czy moze jest to chwilowy kryzys mlodego czlowieka wkraczajacego na teren odmetow doroslosci.

Odnośnik do komentarza

Mam wrażenie że bardzo dogłębnie analizujesz siebie. Chyba aż zbyt dogłębnie. Może zastanów się nad tym co taka analiza Ci daje, ja rozumiem zastanawiać i mysleć nad tematami poważnymi ale bez przesady. Czytając Twój post mam wrażenie jakbym czytała odczyt filozoficzny a nie post nastolatki...

Odnośnik do komentarza

Witaj Everyone zauważyłem u ciebie typową nadwrażliwość emocjonalną,często występujących u osób neurotycznych.Z tego co opisałaś przeważa u ciebie potrzeba wyrażania siebie poprzez jak największą akceptacje środowiska,jednocześnie masz wobec siebie podniesioną samokrytykę.Czujesz się osobą nad wyraz inteligentną,jednak twój odbiór otoczenia sprawia że nie odczuwasz satysfakcji i masz niedostatek tzw uwielbienia(brak ci zainteresowania tobą). Co do twej potrzeby założenia związku,uważasz że niema partnera który by sprostał twoim oczekiwaniom,jednak usilnie poszukujesz miłości,mogąc powierzyć skarb jakim jest klucz do szkatułki,lecz boisz się bo wiesz zarazem ile by cię kosztowało emocjonalnie w przypadku odrzucenia przez partnera.Alkohol jedynie zagłuszał twoje określone wymagania,gdy wyparował,to dalej pozostał chłodny kalkulacyjny osąd jak i krytycyzm w postaci wyrzutów.Najlepiej gdybyś udała się z tym do specjalisty,dalsze zwlekanie z tym może wywołać u ciebie wzmożoną depresje,bądź też nieprzyjemne konflikty w przyszłym związku.

Odnośnik do komentarza

Witam serdecznie,
Everyone problemy ze snem, lęk, zmienne nastroje, dogłębne (wręcz obsesyjne) analizowanie każdej sytuacji oraz objawy fizjologiczne (serce) mogą sugerować zaburzenie nerwicowe, dlatego warto, żebyś skonsultowała się z psychologiem.
Poza tym zastanów się, czy wszystkie emocje, które darzysz do ludzi (że nie są wystarczająco inteligentni, modni, dobrzy) nie są tak naprawdę projekcją Twoich uczuć do samej siebie.
Pozdrawiam

Odnośnik do komentarza
Gość pepethefrog

Ja tak samo. Prawie slowo w slowo jak moja sytuacja. Mam 18 lat i trafilam na ten watek w przyplywie kolejnego juz wewnetrznego kryzysu. Teraz mi troche lepiej, od 2 lat podejrzewam u siebie nerwice, ale niestety ostatnio i rozne gorsze choroby. Ciekawe jak potoczyla sie dalej historia autorki.

Odnośnik do komentarza

Dziękuję, myślałam, że tylko ja zmagam się z takimi problemami natury egzystencjonalnej. Bardzo utożsamiłam się z Twoim postem. Być może spowodowne jest to nerwicą, która spotegowała się na przestrzeni wielu lat, mam na względzie dziecinstwo czy okres dorastania. Po prostu myślę, że juz siebie odnalazłaś, nie kopiujesz innych, masz swoje zdanie, i tak trzymaj tylko powinnaś ( prawdopodobienstwo, że ponownie trafisz na ten post jest nikła ale nic nie trace, że pisze bardzo po terminie) zająć się czymś konkretnym, rozwijać skrzydła w jakieś dziedzinie- np. Sportowej czy artystycznej. W pewnym stopniu wydaje mi się, że zmagasz się z depresją i nerwicą ale to tylko moje zdanie, bo doświadczyłam podobych sytuacji i przemyśleń... Naprawdę jednak wartobyloby zasięgnąć rady specjalisty, może terapia, bo ten strach przed miloscia na pewno ma swoje podloze w przeszlosci. Ja bardzo wspieram takie osoby, trochę pogubione w zyciu i jienie nazywam tego chorobą psychiczną, ponieważ wariaci, nie wiedza, że wariuja ;). Mam nadzieje, że u Autorki wszystko juz w porządku, że konflikt wewnetrzy złagodzony a sens życia odnaleziony. Post przydatny, jestem wdzieczna, to tak jakbym czytała o sobie

Odnośnik do komentarza
Gość Zagubiona 96

Od jakiegoś czasu mam coś podobnego. Mam wrażenie że sama sobie wmawiam depresję i nerwice. Wręcz sama się nakręcam. Nie potrafię sobie sama pomoc cały czas się dołuje i czekam na pomoc innych, zeby ktoś dał mi tzw tabletkę szczescia i wyrwał ze szponow smutku, przygnębienia i rozpaczy. Jak. Sobie z tym radzić. Jestem strasznie uparta i zakorzeniona w nawykach i myślach.

Odnośnik do komentarza

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się
×
×
  • Dodaj nową pozycję...